Выбрать главу

Kiosk Juliusza Kalodonta tkwił jak dumna skała w szerokim rozlewisku rzeki: wokół kiosku płynęły wartkie strumienie dążących na stadion ludzi; tu, na Wiejskiej, rozpoczynało się odległe przedpole stadionu.

Juliusz Kalodont siedział osowiały i bez humoru. Przygniatało go brzemię odpowiedzialności. Co chwila dotykał kieszeni na piersiach, w której spoczywała długa, biała, zapieczętowana koperta. Ktoś zapukał nagle w zasłoniętą ze względu na wicher szybkę: za witryną uśmiecHała się przystojna twarz Genka Śmigły. — Panie K. — rzekł Geniek, gdy Kalodont odsunął szybkę — nie widział pan Kompota? Gdzie on się podziewa, jak pragnę zdrowia? — Nie wiem — rzekł ponuro Kalodont. — Coś pan taki kwaśny? — zainteresował się Geniek — boi się pan o wynik? I tak nam wkroją te parę gał, niech pan nie płacze, dobrzy są ci Węgrzy. Gorzej, że klops z pogodą, trudno patrzeć przez taki wiatr. Ale ludzie mówią, że ścichnie, taka gadka chodzi po ludziach. Sami meteorolodzy dzisiaj, wie pan, jak to w Warszawie. — Możliwe — rzekł Kalodont bez zapału. — No, panie starszy — rzekł Geniek, spoglądając na zegarek: dochodziło wpół do drugiej — zjeżdżam pod stadion, według umowy, bo za godzinę mogą już mnie tam z wozem nie puścić. I zaraz wracam, randka z szefem tu, u pana. A Kompota niech pan podkręci, jak się napatoczy.

Geniek rozpłynął się w” tłumie, zaś Juliusz Kalodont zatopił się znów w niewesołych rozmyślaniach o tym, co będzie, gdy pan w meloniku nie zjawi się do wieczora. Wypełnienie jego dziwnego zlecenia, tej ostatniej, jak ją nazwał, woli, wydawało się Kalodontowi kwadraturą koła. Do okienka rozległo się nowe pukanie i Kalodont krzyknął z gniewną niecierpliwością: — Nie trzeba! — gdyż było to pukanie jakiegoś sprzedawcy lodów, na co wskazywał biały fartuch i skrzynka z lodami, oparta w tej chwili o framugę okienka kiosku. Wtedy lodziarz pochylił się do przodu i okienko wypełniło się księżycowym obliczem Fryderyka Kompota, obliczem uśmiechniętym sentymentalnie w miękkim, puszystym obramowaniu wspaniałych bokobrodów. — Panie Juliuszu — zadudnił Kompot — zapragnąłem złożyć panu po drodze wyrazy uszanowania.

— Kalodont wyszedł z kiosku i stanął przed Kompotem, przyglądając mu się z nie ukrywanym podziwem. — Coś pan z siebie zrobił? — wybąkał zaskoczony Kalodont. Rzeczywiście — Fryderyk Kompot wyglądał imponująco: ubrany był w nieskazitelnie biały kitel i sztywną czapkę z napisem „Lody TIRITOMBA”, na potężnym brzuchu wisiała mu skrzynka lodówkowa na towar, zdobna w taki sam napis. — Co to znaczy — spytał Kalodont, oskarżycielsko wskazując na napis.

— Jest to nowy gatunek lodów, jakie wymyśliłem, w oparciu o najszlachetniejsze receptury neapolitańskie — uśmiechnął się skromnie, lecz nie bez godności Kompot. — Proszę, niech pan spróbuje. — Wyjął ze skrzynki sporą, czekoladową kulkę na patyczku i podał Kalodontowi. Kalodont liznął i rzeki z niechętnym uznaniem: — Dobre. Ale po co ta maskarada? — Jak to? — obruszył się Kompot — w tak wielkim przedsięwzięciu, jak dzisiejsze, trzeba działać chytrze, czyż nie? Przebrałem się, aby łatwiej docierać w gęstwinę tłumu, w jądro matecznika. — A szef o tym wie? — indagował bezlitosny Kalodont. — Chyba tak — Fryderyk Kompot zarumienił się aż po białka swych poczciwych oczu. — Mówiłem Eugeniuszowi o mych zamiarach i prosiłem, aby poinformował szefa. — No, no — rzekł Kalodont zagadkowo — zobaczymy. W każdym razie posuwaj pan na stadion.

Filip Merynos zaparkował małego wanderera na rogu ulic Rozbrat i Górnośląskiej. Zamknął starannie wóz i ruszył w kierunku Łazienkowskiej. Tu, na dole, poniżej skarpy, wicher jakby mniej dokuczał. Na rogu Przemysłowej Merynos skręcił w prześwity bloków mieszkalnych: ciągnęły się tu asfaltowe alejki wśród gęstych żywopłotów, pomiędzy żelaznymi siatkami ogrodzeń, oddzielających długie pasaże podwórek. W jednym z alejkowych przesmyków stał oliwkowy humber przodem do wylotu, ulicy. Merynos podszedł cicho i rzekł do nie widzącego go, palącego spokojnie papierosa Kruszyny: — Ach, ty palancie! — Kruszyna poderwał się na siedzeniu i obrócił gwałtownie. — To tak ustawiasz wóz? — strofował go Merynos — zawróć natychmiast maską do podwórza, bucu! Nie widzisz, że to przejściowa, pacanie niemyty, że w razie czego pryskasz od razu przez podwórze na Fabryczną zamiast kołować się w tym prześwicie? — Już się robi, panie prezesie — bąknął Kruszyna naciskając starter. Merynos wsiadł do auta: z tyłu siedział Lowa Zylbersztajn z żółtą walizką na kolanach, na podłodze samochodu leżała rozdarta pośpiesznie paka z lewymi biletami. — Jak idzie, Lowa? — spytał Merynos. Zylbersztajn otworzył bez słowa walizkę: była ona do połowy pełna chaotycznie powrzucanych stu- i pięćdziesięciozłotowych banknotów. — Blisko trzy tysiące już spuściłem — rzekł Lowa: oczy miał błędne od tej roboty. — Koniki chodzą jak na sznurkach — odezwał się Kruszyna, wyłączając motor; humber stał zwrócony maską ku podwórzu. — Panie prezesie — rzekł Zylbersztajn — wyobraża pan sobie ten burdel na stadionie, na trybunach? — Wyobrażam sobie — rzekł ze złośliwą uciechą Merynos — zaraz tam pójdę. Zbliża się punki kulminacyjny tej zabawy. — Wysiadł z wozu i rzucił, zatrzaskując drzwiczki: — Będę tu po ciebie za godzinę, Robert. Pójdziesz ze mną na stadion. — świetnie, panie prezesie — uśmiechnął się Kruszyna. Merynos odszedł, zaś do wozu podeszło trzech młodych ludzi w oprychówkach. — Tu jest forsa za zeszłą transzę, panie naczelniku — rzekł jeden z nich, podając przez okienko Zylbersztajnowi zwitek pogniecionych banknotów — i proszę o następną. Ze dwieście sztuk. — Dobra. Burasek — rzekł Zylbersztajn i spojrzał na zegarek: dochodziła trzecia. — Teraz możecie już spuszczać po pięćdziesiąt od sztuki — dodał Lowa — co wyciągniecie więcej, to wasze, ale cena wywoławcza piećdziesiątak. A ile dla ciebie. Wania? — zwrócił się do drugiego. — Ze trzysta sztuk — rzekł Wania, spluwając z zadowoleniem — robota jak złoto, mówię panu, panie Kruszyna, jak żyję nie widziałem takiego bajzlu przed stadionem. — Zylbersztajn otworzył walizkę i cisnął nową forsę do środka.

Granatowa warszawa przejecHała Mielnicką do Czerniakowskiej, omijając z dala kordony milicji. Czerniakowską dotarła do Przemysłowej, zanurzyła się w żywopłotowe alejki bloków mieszkalnych, po czym przyhamowała w wąziutkiej zatoczce między ogrodzeniami, ukryta przed okiem przechodniów. Geniek Śmigło zgasił motor, zamknął wóz i ruszył w stronę ulicy Rozbrat. W prześwicie minął trzech młodych ludzi w oprychówkach, z rękami w kieszeniach odświętnych, granatowych dwurzędówek. — Może bilecik? Trybunka? Tanio — zagadnął go w locie jeden z nich, lecz Geniek pokiwał odmownie głową. Nie mógł jednak powstrzymać uśmiechu. — Sezon, co? — rzucił mimochodem. — A sezonik — uśmiechnął się po cwaniacki! Buras — nielichy. Robota sezonowa. Trzeba parę złotych wykręcić z okazji.