„Jak tu złapać tego Fredka?” — zastanawiał się Geniek i ruszył w prawo, ku Górnośląskiej. Nie było to takie proste: strumyki ludzkie grubiały już w spore potoki nawet na tych bocznych uliczkach. Marsz przeciw prądowi nastręczał duże trudności, Geniek posuwał się powolnie i uciążliwie naprzód, witany niechętnymi, choć rozbawionymi spojrzeniami potrącających go ludzi, prących do przodu niezbyt szybko, lecz nieodwołalnie, jak raz wprawiony w ruch gigantyczny pas transmisyjny. — Eugeniuszu! — posłyszał naraz. Uniósł głowę i ujrzał przed sobą odzianą w biały kitel bryłę: fale ludzkie omywały ten korpus jak białą skałę, gdy przystanął, by powitać Genka. — Fredek! — zawołał Śmigło z wyrzutem — jak ty wyglądasz? Coś ty z siebie zrobił? — Cyt! — zahuczał Fryderyk Kompot donośnym szeptem — ciiieho! Ucharakteryzowałem się, żeby mnie trudniej było poznać. Tak będzie lepiej. Sherlock Holmes zawsze tak robił, gdy ruszał do boju z łotrami. Raz nawet przebrał się za wiekową staruszkę. — Dobra, dobra — zdenerwował się Geniek — skończ już to głupie przemówienie i daj loda! I pruj już na dół. Ja idę po szefa. Kręć się koło kas, już my cię tam znajdziemy. Ciekawym, co szef powie na tę tambolę. — dodał wskazując nowe szaty Kompota. — „Lody TIRITOMBA” — z politowaniem odczytał napis na czapce Kompota i wziął z jego rąk czekoladową kulkę na patyku, którą przyłożył do ust. — Ty, Fredek, dobre — wykrzyknął z nagłym entuzjazmem — dasz mi trochę dla dzieciaków! — A widzisz? — ucieszył się Kompot. — Po ile lody? — spytała jakaś pani, zatrzymując się przy Kompocie; parę osób poszło od razu za jej przykładem. — Nie teraz — rzekł z zakłopotaniem Kompot i zamknął szybko skrzynkę — dystrybucja dopiero na stadionie.
Mały wanderer otoczył pięknym wirażem szalet na placu Grzybowskim. — Szaja! — krzyknął Marynos wychylając się z wozu. Szaja wskoczył na stopień. — Pchaj całą hewrę na stadion! Już! — rozkazał Merynos — i melduj się na dole, na rogu Przemysłowej. Ale tempo! — Merynos dodał gazu, Szaja zeskoczył i pobiegł ku gruzowisku za kościołem. — Chłopaki! — krzyknął — już! Anawa! Zaczyna się szum! — Zewsząd, z Hald i rozpadlin, z odpoczywającej w niedzielę koparki i z wagoników — wywrotek odrywały się młode, zwinne postacie i biegły ku Szai. Szaja stanął na kupce cegieł i wyjął z kieszeni gruby pakiet biletów; wokoło zaroiło się od wyprężonych, sztywnych jak dzidy ramion. Szaja nie tracił jednak przytomności umysłu. — Panowie, wolnego — zawołał z drwiącym wyrzutem — po piątaku. Nic za darmo, przypominam. — Wolno rozpieczętował pakiet.
— Nie wytrzymam — rzekł Antoni Pająk, wchodząc do pokoju — pójdę na ten mecz. — Nigdzie pan nie pójdzie — rzekł Halski z kanapy — dopóki wszystko nie będzie szczęśliwie i aż do końca załatwione. Oni na pewno szukają dziś pana po całym mieście. Jeszcze gdzie pana dopadną i gotowe nieszczęście. — Oczywiście — rzekła Marta od stołu — musimy tu przeczekać.
— Może herbatki? — spytała czcigodna i omszała Helena Lipińską; nic nie rozumiała, co się tu dzieje, ale wiedziała, że pan Kalodont ma gości i że trzeba o nich dbać. — Chodźmy zrobić herbatkę — rzekł Pająk z depresją i wyszedł z Heleną Lipińską do kuchni.
— Chyba pójdę na ten mecz — rzekł naraz Halski, unosząc się z kanapy; była to kanapa ogromna, pluszowa, ciemnozielona, pełna wdzięku z czasów Młodej Polski. — Nigdzie nie pójdziesz — powiedziała Marta; wstała od stołu i przysiadła na kanapie — jesteś jeszcze za słaby na te rozrywki. — Tak sądzisz? — rzekł Halski z przekorą — eee, chyba nie. — W głosie jego zabrzmiało zniecierpliwienie. — Już zaczynasz? — powiedziała Marta kłótliwie. — Taki — mecz zdarza się raz na dziesięć lat, zrozum — zdenerwował się Halski — do ciebie nie dociera rzeczowa argumentacja. — Marta pochyliła się nad nim. — Pocałuj mnie — powiedziała dość rozkazująco. Halski ujął głowę Marty w dłonie i przechylił ją do swojej twarzy jak owoc. — No, widzisz — rzekł po dłuższej chwili, odrywając wargi od jej warg — wcale nie jestem taki słaby. — Nie przejawiał już jednak chęci opuszczenia kanapy dla żadnego meczu.
— Myślę, że trzeba iść — rzekł ZŁY. Kalodont wyszedł z kiosku, założył pokrywę z przodu i zamknął drzwi na klucz. — Wiatr trochę przycichł — rzekł Geniek i spojrzał na zegarek: było już po czwartej.
Ulica Wiejska zdawała się być ulicą ruchomą. Tłum gęstniał z minuty na minutę, sznury ludzi ciągnęły chodnikami i jezdnią. ZŁY. Kalodont i Śmigło włączyli się w rzekę ludzką.
Pasaże sejmowe zamknięte były przez kordony wojska, trzeba było zatem posuwać się Wiejską aż do Pięknej. Szerokie, wyburzone przestrzenie przy wylocie ulicy Matejki zatłoczone były ludźmi. Wiatr dawał się tu bardziej we znaki niż na osłoniętych murami ulicach. — Wyobrażam sobie oczy tych, co czekają od rana na stojakach, lub tych, co czekali na otwarcie bram stadionu — rzekł ZŁY. — Zapalenie oczu murowane — rzekł Geniek — przy tym kurzu. — Co się tam dzieje? — denerwował się Kalodont, wyciągając szyję w kierunku Pięknej — już korek? O tej godzinie? To co będzie o piątej? — Rzeczywiście — posuwanie się naprzód było mocno utrudnione, tłum gęstniał aż do tłoku. — Komu? Komu? — rozlegało się tu i ówdzie w tłumie — lewa górna za pięćdziesiątaka. Trybunka. lewa. dolna. tylko pięćdziesiąt zeteł. Komu, komu? — Czuję, że jest w tym dziś jakiś duży numer — szepnął Geniek ZŁEMU do ucha — jakiś wielki tachel biletami. Mimo naszej przedwczesnej interwencji.
Dotarli wreszcie do pierwszego kordonu. Ulica była osznurowana grubymi linami, uwiązanymi do drzew, i obstawiona wzdłuż wojskiem. Spoceni milicjanci w mundurach o rozpiętych kołnierzykach przecinali kilkoma rzędami ulicę w poprzek, zamykając szczelnie przejście: twarze mieli mokre i zakurzone, pracowali ciężko, wytrzymując napór tłumu. Ogromna fala ludzka nadciągająca Piękną od Alei, o wiele potężniejsza niż dopływ z Wiejskiej, odrzuciła ZŁEGO i jego towarzyszy do tyłu, oddzieliła ich od kordonu ruchomą zaporą. — Komu? Komu?… Trybunka. Wejściówka. Komu? — rozlegało się coraz gęściej w tłumie: pod murem parku Ujazdowskiego tłum przerzedzał się, stały tu grupki handlujących. Niskie, młode postacie w oprychówkacli, drelichowych kanadyjkach, w beretach i kolorowych pulowerkach pod koszulami, o oczach rozpłomienionych błyskawicznymi transakcjami, uwijały się szatańsko zręcznie na prawo i lewo. Coraz to nowe gromady chętnych nabywców otaczały koników, nerwowo miętę banknoty wędrowały prędziutko w rękawy i do kieszeni, z rękawów wynurzały się zielonkawe lub brązowe pasemka biletów. — Komu? Komu? — rozbrzmiewało jak leitmotiv niesamowitej symfonii. — Co masz? — spytał szybko jakiś student o roztargnionym wzroku i twarzy czerwonej z żądzy nabycia biletu. — Trybuna „A”. Osiemdziesiąt złotych — syknął konik i powiał biletem studentowi przed oczyma. Student wyjął starannie złożone w portfelu sto złotych i podał konikowi z westchnieniem nałogowca: oddawał w tej chwili równowartość pół miesiąca obiadów w studenckiej stołówce za ten zielonkawy skrawek papieru. W ręku konika zjawiło się błyskawicznie dwadzieścia złotych reszty, które student pochwycił, pomknął przed siebie i wbił się w tłum przy kordonach. — U mnie solidna firma — uśmiechnął się konik; jego chuda, trójkątna twarz o długim zwisającym nosie grała zdenerwowaniem — resztę wydaje się w locie. — Wziąłbyś się za jakąś uczciwą robotę — sapnął z pobłażliwym uśmiechem na widok tej zręcznej zapobiegliwości tłoczący się do przodu, gruby facet o wyglądzie rzemieślnika. — Urodziłem się w niedzielę — uśmiechnął się po cwaniacki konik — pracować nie lubię.