— Uuuu. Uch. Uuuu. uch. — rozległo się przy pierwszym kordonie: tłum falował, cofał się, napierał i znów cofał się. Ze środka ciżby rozbrzmiewały okrzyki: — Ty, Janek, na siłę! No!.. Uuuu, uch!.. Na chama!.. Jeszcze dubla. No, podeprzyj! Raaaz! — Gromada lekko podchmielonych młodzieńców stanowiła motoryczny napęd ciągle nawarstwiającej się ławicy ludzkiej. — Ale młyn! — zachwycały się upojone ściskiem głosy i ich właściciele włączali się wszystkimi siłami w zamieszanie, — Przestałby pan szumować! — obruszył się jakiś facet w drelichowym płaszczu, zwracając się ku pękatemu wyrostkowi, którego wybrylantynowany pukiel sterczał sztywno z tłoku. — Coś pan taki wygodny! — warknął wyrostek i dorzucił w bok: — Mietek, zrób temu panu miejsce. — Rozległ się syk bólu i wysoki facet krzykną!: — Ty! — ale nic więcej nie powiedział, tylko sam zaczął się przepychać z całej mocy do przodu. Spoceni milicjanci o zakurzonych twarzach puszczali pojedynczo, za okazaniem biletu, przez wąskie otwory między linami. ZŁY i Śmigło przeszli wreszcie na drugą stronę: gorzej było z Kalodontem, który grzebał dość długo w kieszeniach, zanim znalazł bilet. — Mam, mówię panu! — darł się czcigodny starzec do trzymającego go za połę kaprala milicji — o! nie mówiłem! — wyrwał wreszcie bilet z kieszeni, milicjant przepuścił go, Kalodont poprawił ruchem pełnym odrazy i zarazem godności swój schludny czesuczowy żakiet, mocno nadwerężony przez tę szamotaninę.
Wijąca się w dół ulica Myśliwieeka zdawała się poruszać, płynąć w stronę stadionu. Tłum był tu nieco rozluźniony, lecz bardzo liczny. — W tym coś jest — rzekł ZŁY. do Genka — masz rację. Czuję w powietrzu aferę. Gdzie to się wszystko pomieści? — dodał rozglądając się wokoło, po czym spojrzał na zegarek — godzina jest dopiero wpół do piątej. — Stadion podobno pełen po brzegi — powiedział obok jakiś średniego wzrostu facet, włączając się do rozmowy — słyszałem, jak jeden oficer milicji mówił przy kordonie do jakiegoś starszego, majora czy jak tam.
— Cholera — zasmucił się Geniek. Wzdłuż ulicy stały wózki z zeszłorocznymi jabłkami: przy wózkach uwijały się liczne postacie. — Lemoniada! Woda sodowa! Oranżada! — krzyczała stojąc nad koszem pełnym butelek kobieta w pasiastym dżemprze, przypominającym trójkolorowy ogon francuskiego samolotu; w rozdartych wołaniem ustach złociły się liczne korony. — Mania Złoty Ząbek, sie masz? — uśmiechnął się do niej pleczasty facet z rękami w kieszeniach, o wbitej w uniesione do góry barki niepokojąco małej głowie — odpal flachę. Przyniosę ci po meczu. — Tylko na miejscu. Żadnych zastawów — ucięła krótko kobieta i zapaliła papierosa.
Przy Łazienkowskiej tłum narastał znowu w potężną, zbitą ławę; jeszcze grubszy kordon milicji i wojska zamykał przejścia. ZŁY wśliznął się głęboko w ciżbę, pociągając za sobą Śmigłe, który w ostatniej chwili złapał za rękę Kalodonta. Tłum narzekał głośno na zmasowaną zaporę z milicji. — Stoją jak kadeci przed szkołą pielęgniarek! — Wołał jakiś zdenerwowany chuderlawy pan w kapeluszu — potem się człowiek na swoje miejsce nie dostanie. — Ale się pan pcha! — protestowała jakaś nazbyt elegancko jak na tę sytuację ubrana pani: jej krótki, zadarty nos i pyskata tonacja głosu wskazywały na to, że należy do kobiet bardzo samodzielnych. — Ale się pan pcha! Co się pan tak pcha? — Bo lubię — odparł flegmatycznie napierający na nią od tyłu tęgi facet o wyglądzie zamożnego montera. — Bo lubię, proszę pani. Kocham tę robotę. — ZŁY powiewając biletem sforsował przejście i pociągnął za sobą Śmigłe; Juliusz Kalodont stracił wiele ze swego wigoru i był niemal na skraju wyczerpania. — Ale przyjemność — dyszał ciężko, wyszarpując nitki po straconych w ścisku guzikach czesuczowej marynarki — mecz międzypaństwowy! Sportowa rozrywka! — W tej chwili milicjanci i wojsko wybili nagłym atakiem wyrwę w tłumie, w którą wjecHal trąbiący ogłuszająco, ogromny autokar; z okien autokaru wyglądały czarne czupryny i wiśniowe dresy piłkarskie uśmiechniętych węgierskich chłopców. Zewsząd rozlegały się okrzyki pozdrowień, zaś jadący tuż za pierwszym autokar z reprezentacją Polski powitany został ogłuszającym wyciem i gwizdami radości. ZŁY, Śmigło i Kalodont, niesieni mocarnym przepływem tłumu, zbliżali się do bram stadionu.
— Jestem — rzekł Szaja, wynurzając się z tłumu tuż przed Merynosem, stojącym przy przepuście i palącym nerwowo papierosa. — Dobra — rzekł Merynos odrzucając pół papierosa — a gwardia? — Cała przy mnie — rzekł Szaja i wskazał nieznacznym ruchem głowy rozsiane wśród tłumu postacie. — Dobra — powtórzył Merynos — uważaj, Szaja: ja idę pierwszy z Kruszyną, ty z gwardią z tyłu za nami. Masz tu dobre bilety, a lewe wyrzuć, żeby nie było przypadkiem żadnego obciachu — podał Szai kilkanaście biletów — i gdyby co, to od razu bić łomami, kastetami, czym kto ma. Zrozumiałeś? — Jasne — uśmiechnął się bezzębnie Szaja — zaraz za panem prezesem i panem Kruszyną pójdzie Olek Dżokej, najlepszy mój rozpruwacz. Z nożykiem, dobra? Wolno? — Wolno — rzekł Merynos odwijając wargi w okrutnym uśmiechu — dziś wszystko wolno.
Wszedł w uliczkę, zbliżył się do oliwkowego humbera i wydał ostatnie dyspozycje. — Lowa — powiedział — otwórz walizkę! — Zylbersztajn otworzył walizkę: stuzłotowe banknoty posypały się na podłogę auta. — Nie jest źle — rzekł zimno Merynos — z piętnaście tysięcy biletów poszło, co? — Może trochę mniej — rzekł Lowa: wzrok miał półprzytomny, wargi brzydko spieczone, jak przy wysokiej gorączce. — Ale około melona masz tutaj, nie? — spytał Merynos, ukrywając w kieszeni drżenie rąk. — Chyba tak. — wybełkotał Lowa. — Walizka w tylne siedzenie — rozkazał krótko Merynos — i czekasz tu na mnie! Będę za pół godziny. Robert, za mną! — Kruszyna wyszedł z auta, przeciągnął się, aż mu zatrzeszczały atletyczne stawy, poprawił krawat i uśmiechnął się z oddaniem wiernego paladyna, szczęśliwego z obecności swego pana. — No, panie prezesie — powiedział — z fartem. — Merynos i Kruszyna wyszli z prześwitu. — Jacek! Stasiek!.. — gwizdnął z cicha Szaja — za mną! Olek! Za tymi panami — wskazał szerokie plecy Merynosa. Niewidzialna kolczuga ze zwinnych, gibkich postaci rozciągnęła się w tłumie wokół tych pleców.
Merynos i Kruszyna przebyli kordon na rogu Łazienkowskiej i wpłynęli na rozkołysany przypływ głównego dojścia do stadionu. Wielki masyw widocznych od tyłu betonowych trybun, świecący rzędem zielonkawych okienek, rozpościerał się nad stadionem. Spoza trybun dochodził wulkaniczny grzmot wciskających się na stadion tłumów, dudniący łoskot, jak przewalanie się gigantycznych cyklopów w sercu ziemi.
Porucznik Michal Dziarski spojrzał na zegarek: dochodziła piąta. Wstał zza biurka i przeciągnął się. Rozległo się pukanie do drzwi i wszedł Maciejak, a za nim Klusiński. — No, idziemy — rzekł Dziarski — już czas. — W tej samej chwili drzwi otworzyły się gwałtownie i bez pukania do gabinetu wpadł wysoki, szczupły kapitan milicji o twarzy raczej surowej mimo wypielęgnowanego wąsika. — Towarzyszu Dziarski! — krzyknął — wiecie, co się dzieje? — Nie — rzekł spokojnie Dziarski — co takiego? — Jakaś oberafera z biletami! O kilkanaście tysięcy za dużo sprzedanych, widocznie lewych biletów! Na stadionie sądny dzień! — Można się było tego spodziewać — rzekł flegmatycznie Dziarski, przysiadając na biurku. — Można! Można — gorączkował się kapitan — to dlaczegoście nie zapobiegli temu? I co teraz? — Wybaczcie — uśmiechnął się Dziarski — ale to nie moja sprawa, takie akcje prewencyjne. To rzecz Wydziału Śledczo-Kryminalnego. Ci ze śledczego nie lubią, żebym się wtrącał w ich sprawy, powiedzieli mi to kiedyś wyraźnie, więc się nie wtrącam. Wczoraj uprzedzałem ich, że coś się może stać. Oddałem im skradzione w CRZZ-cie bilety, podałem im moje wyniki i obserwacje. Znów dali mi grzecznie do zrozumienia, żebym się nie wtrącał, że moje chuligańskie historie to co innego, a ich naukowa praca to też co innego; i że te moje sprawy są błahe, a ich bardzo ważne. Więc się nie wtrącam. — I co teraz? I co teraz? — biadał kapitan. — Maciejak — rzucił ostro Dziarski — zostajemy. Postawić na nogi kompanię alarmową! — Na twarzy Maciejaka odbiło się rozczarowanie. — To co? — spytał z żalem — nie pójdziemy na mecz? — Na razie nie — rzucił Dziarski. — Klusiński! Chodź no tu i uważaj! — Klusiński spojrzał w okno, co oznaczało, że wbił się wzrokiem w twarz swego zwierzchnika i bardzo uważnie słuchal.