6
— Tam stoi Kompot. — Geniek wskazał palcem potężną białą postać: Kompot — stał we — wgłębieniu przy zamkniętych kasach; ciągnące się tu wklęsłym półkolem wysokie ogrodzenie z tęgich, żelaznych sztachet formowało obszerny placyk przed głównym wejściem na stadion. Ścisk był przerażający, dwa główne nurty wpływające w Łazienkowską z Czerniakowskiej i Myśliwieckiej wpadały do tego rezerwuaru. Przez ciasno obwarowane żelaznymi zaporami bramy walił wolno, lecz nieustępliwie zbity, gęsty tłum: co chwila rozlegały się okrzyki bólu, strachu, wręcz paniki, żelazne zapory rozcinały ludzką rzekę jak wielkie falochrony, nieczułe na napór żywych ciał i żywych kości, natomiast odciskające bezlitośnie swą żelazną moc ha tychże ciałach i kościach. Jednocześnie przycichły na pewien czas wicher zerwał się od nowa, podrywając ostry żwirowaty pył spod tłoczących się nóg.
Autokary z zawodnikami podjecHaly do placyku; posuwały się wolno, trąbiąc rozgłośnie. Tłum rozdzielił się na dwie części, sprasowane ciasno na boki; obsługa porządkowa otworzyła dużą bramę wjazdową, przez którą autokary wjecHaly na teren stadionu; jednocześnie nawarstwiona przy wąskich wejściach ławica wchodzących rozlała się szeroko wzdłuż sztachet ogrodzenia, usiłując przedostać się za autokarami przez otwartą bramę. Porządkowi walczyli przez moment rozpaczliwie z naporem tłumu, po chwili jednak dali za wygraną i ograniczyli się do pobieżnego w tych warunkach sprawdzenia biletów; okazywało się zresztą, że złoża tłoczących się ludzi wymachiwały niezliczoną ilością biletów. Na twarzach porządkowych malowało się baranie otumanienie: w żaden sposób nie mogli pojąć, co się tu dzieje — wszyscy mieli bilety, a coś było wyraźnie nie w porządku.
W ten sposób przez kilka sekund placyk przerzedził się: nie znaczy to, że opustoszał, o nie, lecz gęstwa tłumu rozprężyła się na moment, tworząc łysinki luzu. Geniek Śmigło zawołał: — Fredek! — i Kompot ruszył ku niemu, torując sobie bez większego wysiłku drogę. Wtedy właśnie ZŁY odwrócił się, a jednocześnie odwrócił się stojący doń plecami, oddalony zaledwie o dwa metry wysoki, barczysty mężczyzna.
Przez ułamek sekundy mierzyli się wzrokiem. Oczy ZŁEGO z siwych i jasnych stały się przeraźliwie białe, tęczówki jakby uciekły z ich wykroju. Twarz wysokiego mężczyzny nabiegła ciemną, gotującą się krwią.
— Nowak! — wyrzucił z siebie chrapliwie Filip Merynos.
— Buchowicz! — syknął ZŁY przez wąskie sznurki bladych warg. Przez następną sekundę wzrok ich zwarł się i zwikłał, ich twarze spięły się klamrą dzikiej, nie wygasłej przez lata nienawiści. Przez moment trwała taka bezgłośna próba mocy, wydzierające wnętrzności i dech z płuc pasowanie się — po czym czarne, płonące spojrzenie Merynosa przygięte zostało do ziemi i rozbite w perzynę z siłą, której nikt poza przegrywającym nie jest w stanie zauważyć ani odczuć, a która przeliczona na jednostki mechaniczne zdolna jest druzgotać miasta i popychać okręty. Oczy Filipa Merynosa rozbiegły się jak porażone śmiertelną paniką wojsko i spadła nań chwila trwogi ostatecznej, chwila, w której wszystko gnie się, łamie, pęka z łoskotem, zaś życie zasnuwa nieodwołalny cień zabierający bezpowrotnie to, co ważne i nieważne, albowiem Filip Merynos nie bał, się niczego: ani klęski, ani śmierci, tylko bał się tych oczu, zaś taki strach jest silniejszy od klęski i od śmierci. Zaczął się cofać.
ZŁY postąpił jeden krok do przodu, krok chwiejny i niepewny, jak krok ku spełnieniu najdroższych marzeń.
My, ludzie, znamy tę sekundę z relacji geniusza, który potrafił uwieńczyć, przekazać nam zetknięcie się Achillesa z Hektorem, ów nieuchwytny błysk znikającego czasu, zabierający ze sobą starcie się dwóch największych na tej ziemi potęg przyrodzonych — wzajemnej woli unicestwienia się ogarniętych paroksyzmem nienawiści mężczyzn. Ów geniusz wiedział już wtedy, w zaraniu ludzkich dziejów, że wszystkie odkrycia i zdobycze ludzkości, ujarzmienie oceanów i wznoszenie wspaniałych cywilizacji, nie zawrą w sobie cząstki tej dzikiej mocarnej energii, jaką wyzwala w człowieku morderczy gniew, odległe o krok zabójstwo. Wiedział o tym, jak w olśniewającym blasku sekundy rodzi się nieuchronnie to, co musi się stać, a zarazem trwoga przed tym, co musi się stać. Wiedział o tym i potrafił to nam przekazać. I znów, teraz, odbywałoby się też wszystko według po wiek wieków obowiązującego ludzi, homeryckiego kanonu, gdyby nie Robert Kruszyna.
Robert Kruszyna pierwszy ze wszystkich świadków tej brzemiennej w treść chwili spostrzegł, co się dzieje. Odwrócił się ułamek sekundy wcześniej z błahego powodu, zaczął: — Panie prezesie. — i od razu pojął, kogo ma przed sobą. Działał w nim raczej instynkt niż rozeznanie, dość, że nie krzyczał ani nie zawołał nikogo, nie zatrąbił do ataku ani się nie uląkł, lecz sam, błyskawicznie wypchnięty do przodu ładunkiem swego wiernego serca, eksplodującego dynamitem przywiązania i lojalności, rzucił się bez słowa, jak zabójczy granat, na ZŁEGO. Jednocześnie Merynos odwrócił się i skoczył w stronę jezdni. Szaja krzyknął przenikliwie: — Chłopaki! Ładować! — Śmigło wbił się w lukę między Szaję a ZŁEGO, Kompot runął całym ciężarem do przodu, Kalodont złapał oburącz laskę i zaprawił nią w głowę zupełnie niewinnego człowieka, a potem Olka Dżokeja, który odwrócił się i łysnął tak złowrogo zębami, że mężny starzec zmartwiał i wrósł w ziemię, zaś tłum ludzi, zasilony nowym przypływem z ulicy, znów wypełnił duszącym ściskiem półkolisty placyk. „Ooo! Kozak!” — zapaliło się w mózgu ZŁEGO jak sygnał po pierwszym, z trudem unikniętym ciosie: od razu rozpoznał w Kruszynie mistrza, z jakim od lat nie miał do czynienia. Miękkim zwodem tułowia wydarł się jednak nawałnicy krótkich, druzgocących uderzeń, a w sekundę potem zbita, oblepiająca wszystko wokoło i paraliżująca ruchy ciżba uniemożliwiała walkę. Ale tylko Kruszynie. Jakim cudem piekielny cios ZŁEGO, bez rozmachu ani poparcia pięści, całą siłą barku wbił się w wątrobę Kruszyny wytłaczając mu resztę oddechu z organizmu, tego nie da się opisać. Wierny do ostatniej chwili Robert Kruszyna zmiękł, zawisł w powietrzu, tracąc oparcie w bezwładnych, szmacianych nogach, lecz nie padł, utrzymywany w pionie przez tłum: jego blada, skrzywiona twarz zdawała się uśmiechać głupio i nikt obok nie przypuszczał, że podpiera człowieka nieprzytomnego. Toteż gdy nowy kontyngent przedarł się przez ogrodzenia, zaś tłok zelżał na chwilę, bezwładne ciało Roberta Kruszyny osunęło się na ziemię, szorując twarzą po żwirze podjazdu. — Człowiek zemdlał! Pomocy! — rozległy się krzyki i tłum znów zwarł się nad pokonanym Kruszyną. Jednocześnie dzikie krzyki rozebrzmiały o kilka kroków dalej, gdzie potężnej budowy lodziarz w białym kitlu miotał się, oklejony kilkunastu gibkimi i zwinnymi postaciami w oprychówkach i beretach; obok niego pracował, dysząc ciężko, siwowłosy starzec, zadający na prawo i lewo zamaszyste razy przy pomocy zakończonej czarną gumą laski, którą dzierżył oburącz jak koncerz. Lodziarz łomotał kłębiące się poniżej jego barków głowy w oprychówkach blaszaną skrzynką na lody, zaś dźwięczne słowo TIRITOMBA, wymalowane na skrzynce, migało tylko jak klanowe zawołanie bitewne.