Выбрать главу

Merynos przedzierał się przez tłum. Wykorzystywał swój wzrost i przekładał ramiona ruchami niewprawnego pływaka, płynącego niemal w pozycji stojącej. W ten sposób dotarł do ruin kościoła. Wskoczył na oblepione dzieciakami z całej dzielnicy stopnie i pobiegł zrujnowaną loggią w kierunku ulicy Rozbrat. „To go zgubiło” — tak przynajmniej pomyślał sobie ZŁY, który go w tej chwili dostrzegł i prześlizgnął się jak węgorz do skraju ulicy. Za nim, dysząc ciężko, pracował barkami w tłumie Geniek Śmigło. W tej samej chwili rozpaczliwie rozglądający się Szaja ujrzał rosłą sylwetkę Merynosa nad poziomem ulicy. — Oiek Dżokej! Jacek! Stasiek! za mną! — lecz nikt nie przybywał na jego wołanie. Tłum jak mordercze grzęzawisko pochłaniał wszelkie wysiłki, każdą próbę zorganizowanego działania. Przez króciutką chwilę trwała walka w duszy Szai; sięgnął ręką do kieszeni wiatrówki na piersi: kieszeń wypchana była pieniędzmi, zarobionymi tego dnia. „O reszcie mojej fortuny dowiem się jutro” — zdecydował z westchnieniem, po „czym przystanął, zmiękł, zaprzestał walki z tłumem. W chwilę potem tłum poniósł go w kierunku bram stadionu; Szaja nie uczynił nawet gestu, by wpłynąć na zmianę tego kierunku. Jedynie przepływając koło miejsca, skąd dochodziły krzyki i gdzie ogromny lodziarz walił na prawo i lewo swą skrzynką, Szaja zasterował nieznacznie, omijając dyskretnie łukiem bójkę. — Co tam się dzieje? — spytał tłoczącego się za nim faceta. — Kopcą się — rzekł obojętnie facet, zajęty usilnym wyciąganiem szerokich i już naderwanych klap swego płaszcza z gigantycznej wyżymaczki, w jaką się wplątał. — Cholera ich wie, o co. Jak zawsze w takim ścisku. — Szaja wyciągnął z kieszeni dobry bilet. — Bo też skandal z tym meczem! — krzyknął — co za organizacja, psia — krew! — Dopływając do bramy wszczął awanturę z upadającymi ze zmęczenia porządkowymi: — Wy, obywatele, jesteście odpowiedzialni za ten skandal! Ludzie z biletami nie mogą się dostać! Co tu się dzieje? — Miał oczywiście za sobą całkowitą aprobatę groźnie pomrukującego tłumu i porządkowi przepuścili go pierwszego, bez trudu, wręcz z ulgą, na stadion.

Merynos wdarł się na zgruzowany narożnik Łazienkowskiej i Rozbratu i biegł, potykając się na zwałach ceglanego usypiska. Obejrzał się za siebie, lecz nie dostrzegł pogoni. Serce waliło mii opętańczo o żebra, wypełniony był cały paraliżującym wszelką myśl strachem. Bał się białych oczu, niczego bardziej niż białych oczu, posiadających niepojętą nad nim władzę, moc wypełnienia go trwogą. Nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, co niosą mu te oczy: ból, nieszczęście czy śmierć, po prostu bał się ich, zamierał z przerażenia na ich widok, on, Filip Merynos, potężny władca swego świata. Biegł dalej, aby dalej, lecz po chwili zwolnił, przystanął. Poprzez brudny, duszący opar strachu przebijać poczęła myśl — genialny, obłąkańczy pomysł. Nie było odrobiny czasu do stracenia. Filip Merynos postąpił chwiejnie dwa kroki ku wysokiemu fragmentowi nie zwalonego muru i wskoczył nań. Pod sobą miał morze głów ludzkich. Stał tak przez chwilę jak samotny jeleń na urwistym brzegu, wyraźnie widoczny z oddali. Na lewo, w gęstwinie ludzkiej, dostrzegł smugę rozpychanego tłumu: jak zbełtane pasmo wody za śrubą w farwaterze okrętu, rozwijała się za nim pogoń. Filip Merynos uśmiechnął się i pomyślał: „A jednak będę ryzykantem aż do końca. Jest to moja nieuleczalna wada”. Czuł, że strach miesza się w nim z czymś silniejszym od strachu, z żądzą zwycięstwa za wszelką, nawet za najohydniejszą cenę. Będąc pewnym, że ZŁY go zauważył, zbiegł na ulicę Rozbrat i znów przystanął: ulica pełna była ludzi, lecz nie zatłoczona. Merynos pobiegł szybko ku prześwitom bloków mieszkalnych, roztrącając gapiów na strony. Padały za nim okrzyki oburzenia, które wzmogły się aż do pogróżek wobec biegnących za nim dwóch mężczyzn. Merynos wpadł w wąskie alejki, szybko otworzył drzwiczki auta i wskoczył za kierownicę. Jeden oszczędny ruch wystarczył, aby niezawodny motor humbera zagrał cichym, platynowym szmerem. Niezbyt szybko, bezgłośnie oliwkowy wóz wypłynął do przodu w przejściowe podwórze. Z tyłu hamowali w biegu na szeroko rozstawionych nogach dwaj mężczyźni. — Szefie! — wołał Geniek Śmigło — tu! — Jednym skokiem dopadł do stojącej o alejkę dalej warszawy, wskoczył do środka i kopnął starter. Zatoczył niemal w miejscu woltyżerskie koło i wyprysnął w pasaż międzyuliczny, ku Fabrycznej. ZŁY otworzył w biegu drzwiczki, wskoczył do auta i siadł obok Genka, W czarodziejskich dłoniach Śmigły masywna warszawa nabierała przedziwnej lotności; jak nieomylny ogar ruszyła bez chwili wahania po sobie tylko wiadomym śladzie. Podrywająca tumany kurzu wichura spadła znów na jezdnię, kocie łby ulicy Fabrycznej wirowały w suchym, zamazanym powietrzu. — Musiał tędy! — zgrzytnął Geniek i warszawa popruła pełnym gazem, jakby na mętnych od pyłu jezdniach pozostał świeży trop oliwkowego humbera. Przy wylocie na Centralny Park ujrzeli w płowej kurzawie skręcającą w Książęcą oliwkową limuzynę. — Jeeeest — szepnął Geniek w upojeniu — teraz się pościgamy.

Lowa Zylbersztajn ocknął się z oszołomienia mniej więcej w tym samym momencie. — Co się stało? — spytał półprzytomnie. — Jeszcze nic — szepnął przez zaciśnięte wargi Merynos — tylko że goni nas ZŁY. — Cooo? — jęknął Lowa i pochylił się z tylnego siedzenia ku prowadzącemu Merynosowi. — Lowa — powiedział głucho Merynos — teraz rozegra się największa partia. Jak się uda, to. — Merynos nie skończył, skupił się, pochylił jeszcze bardziej nad kierownicą i otoczył pięknym wirażem trudny narożnik Książęcej. — W każdym razie, Lowa — dodał z pośpieszną serdecznością — siedzimy razem w tym aucie. W jednym aucie. Związani ze sobą na śmierć i życie, rozumiesz, Lowa?… — A gdzie Robert? — spytał Zylbersztajn drżącym głosem. — Został. — rzekł ponuro Merynos — zdaje się, że go załatwili na dobre.

. — Na szybkość jest lepszy. — powiedział Geniek — na szosie zawsze mnie taki „Humber” wyroluje. Ale w mieście? Chyba mi się uda go zostawić! — Żebyś tylko do niego podleciał — rzekł ZŁY — spróbuję przeskoczyć. Chyba nie będzie strzelać. — W twarzy ZŁEGO były już tylko dwie poziome krechy: białe pasmo oczu i siny postronek bezkrwistych warg. Geniek spojrzał ulotnie, z boku na tę twarz i strach ścisnął mu żyły. Mimo że była to twarz przyjaciela.

Na rogu Alei i Nowego Światu zepsuły się sygnały uliczne. W kwadracie skrzyżowania torów tramwajowych na wąskiej, cylindrycznej wysepce stał regulujący ruch milicjant: w mglistym tumanie kurzu, zamazującym perspektywy uliczne i kształty pojazdów, migotało niepewnie czerwone kółko na szerokim, biało lakierowanym mankiecie. Ruch był tu niewielki, jak to w niedzielne popołudnie, i Merynos przemknął się w ostatnim momencie, gdy milicjant wzniósł już biały mankiet z czerwonym kołkiem, zamykając przejazd. Skręcił w lewo, dodał szybkości, po czym znów skręcił w lewo, w Bracką, zataczając wielkie koło wokół kompleksu szarych, rozłożystych gmachów bankowych i ministerialnych. — Tam! — zawołał ZŁY, wskazując znikającą w Brackiej limuzynę. I znów Geniek Śmigło pokazał, na co go stać w takich momentach: błyskawicznie wychylił się do tyłu, sprawdził ulicę i unosząc niemal przednie koła w górę zawrócił akrobatycznie wóz w miejscu i pognał w stronę placu Trzech Krzyży. — Przetniemy! Akurat! — syknął, blednąc z napięcia. Gdy wjechali na rozjazd za szaletem, po oliwkowym humberze jednak nie było śladu.