Oliwkowy humber stał chytrze przyczajony pomiędzy ogromnymi biurowcami ministerstw na Żurawiej. — Siedź tu i nie ruszaj się! — rzucił Merynos Lowie, otwierając drzwiczki auta. — Za parę chwil wracam. Zaraz zobaczysz numer. — Wysiadł ostrożnie, rozglądając się na wszystkie strony, po czym wynurzył się jeszcze ostrożniej zza węgła gmachu. Granatowa warszawa hamowała właśnie na rozjeździe za szaletem.
Merynos wszedł do urzędu pocztowego, pustego o tej porze: z jedynego otwartego okienka ziewała twarz dyżurującej urzędniczki. Schwycił po drodze książkę telefoniczną, zamknął się w kabinie, gorączkowo przewertował strony, po czym nakręcił numer. — Z porucznikiem Dziarskim — powiedział, usłyszawszy głos telefonistki w słuchawce. — Kto mówi? — spytała telefonistka.
— Służbowo — rzekł twardo Merynos. Rozległ się brzęczyk łączenia w wewnętrznej centrali. — Halo? — odezwał się męski głos o zdecydowanie warszawskim akcencie. — Z porucznikiem Dziarskim proszę — rzekł Merynos. — Jestem przy telefonie. Kto mówi? — Moje nazwisko nic panu nie powie — rzekł Merynos opanowanym głosem, rozluźniając gorączkowo kołnierzyk na nabrzmiałej dziką emocją szyi — powiedzmy, nazywam się Kowalski. Ale za to mam coś dla pana. Czy chce pan dziś aresztować ZŁEGO? — Z drugiej strony drutu zadźwięczała cisza, długa cisza, w czasie której, Merynos słyszał dygot własnego serca i czuł spływający wzdłuż kręgosłupa zimny pot. Cisza przedłużała się w wieczność, omdlewające terkotanie zjawiło się naraz przy powiekach Merynosa, duszność i mdłości wypełniły mu gardło. — Chcę — rozległ się wreszcie, jakby z niezmiernego oddalenia, głos Dziarskiego — co pan proponuje, panie Kowalski? — Szum w skroniach i konwulsyjne drżenie rąk i warg oznaczało teraz nerwowe odprężenie. Resztką samokontroli Merynos opanował głos i powiedział: — Niech mi pan da swój bezpośredni numer i niech się pan nie rusza od telefonu. Choćby miał pan tkwić przy nim całą noc. — Zaraz — przerwał zimno Dziarski — kto mi zaręczy, że mnie pan nie wystawia do wiatru, panie Kowalski? Ja będę zakotwiczony tu, pod telefonem, na całą noc, a ktoś, panie Kowalski, wyklei mi kilka brzydkich, niegodziwych hec gdzie indziej, nie? — Słusznie — rzekł Merynos — wobec tego będę do pana telefonował co pół godziny. Chyba rozumie pan, że to nie taka prosta sprawa wpędzić panu tego drania w ręce? — Rozumiem — rzekł Dziarski — niech pan pisze numer telefonu, panie Kowalski. — Merynos przycisnął barkiem słuchawkę do ucha i zanotował numer drżącymi palcami. Po chwili wyszedł ostrożnie z poczty.
„Teraz!” — pomyślał Lowa Zylbersztajn, gdy Merynos opuścił limuzynę. Przetarł rozcapierzonymi palcami spoconą twarz, zwilżył nerwowo suche, spękane wargi. W głowie czuł zamęt, kładący się terkoczącą mgłą na oczach. Dźwignął się z trudem, na tyle, na ile pozwalał pułap auta, uniósł wyściełane skórą siedzenie i wydobył żółtą walizkę. Otworzył ją nie wiadomo po co, kilka banknotów wypadło na podłogę, zebrał je rozlatanymi dłońmi, i wtłoczył z powrotem pod wieko walizki. „Teraz!” — spiął w sobie wolę do wysiłku opuszczenia humbera: nacisnął klamkę i uchylił drzwiczki, po czym zatrzasnął je nagle z powrotem i opadł bezsilnie na poduszki siedzenia. — Ja nie mogę tego zrobić — jęknął boleśnie na głos, jak pod wpływem fizycznego cierpienia — ja nie mogę tego zrobić. Ja mogę okraść, oszukać na parę złotych, wykantować go, ale ja nie mogę zrobić takiego świństwa. Ja nie umiem! — skowytał głośno, orząc sobie zgiętymi w szpony palcami czoło i twarz — ja chciałbym umieć, a nie umiem! Robertowi też trzeba dać, swój chłop, przyjaciel. Jak go zostawić bez grosza? Ja tak nie umiem. za gardło i nożem. Nie! Nie! — Wił się na tylnym siedzeniu jak w ataku kurczów żołądka. Po chwili uniósł głowę, w oczach miał łzy wściekłości, upokorzenia, tępego, nieznośnego żalu. — Trudno — wyszeptał — ja tak nie umiem. Ja nie mogę tego zrobić. — W wizjerze przedniej szyby ukazała się sylwetka Merynosa. Lowa Zylbersztajn uniósł szybko siedzenie i wpuścił żółtą walizkę na dawne miejsce. Ogarnął go ślepy strach, czy zdąży zatrzeć wszystkie ślady swej rozterki. Merynos wskoczył do wozu, wyprowadził go na ulicę, nacisnął silnie gaz i po sekundzie śmignął tuż przed maską granatowej warszawy, kładąc się zręcznym zakosem w prostą, strzelistą perspektywę Alei. Granatowa warszawa skoczyła do przodu jak podcięty w zad koń. — Co pan robi — krzyknął w panice Zylbersztajn. — Dobrze robię — sapnął Merynos — nie bój nic. — Po raz pierwszy od wielu godzin pomyślał w tej chwili o Olimpii. „Pojedzie! Musi pojechać — aż zgrzytnął zębami pod wpływem tej nagłej decyzji — żeby nie wiem co. Zmuszę ją do tego! Zobaczymy, czy nie pojedzie? Tylko kiedy ja dziś do niej dotrę?” Jakaś nostalgiczna struna zadźwięczała mu w sercu: było to ledwie uchwytne uczucie rzewnej słabości i bezbronności, takie samo, jakiego przez ułamek chwili doznają żołnierze ruszający z okopu na bagnety. „Dotrę. — otrząsnął się — na pewno wszystko będzie dobrze. Musi być dobrze!” Identycznie brzmią myśli wszystkich żołnierzy wynurzających się z okopu na otwarte pole ostrzału. I naraz znów poczuł się dawnym Merynosem: zapomniał na moment o płonących we wnętrzu granatowej warszawy białych oczach, tak jak żołnierze zapominają o śmierci.
Oliwkowy humber płynął po jasnym asfalcie Alei jak nieziemska zjawa, dla której nie istnieje granica szybkości. — Odrywa się — jęknął Geniek Śmigło: na długich, prostych trasach warszawa nie miała żadnych szans. Po paru sekundach limuzyna znikła z zasięgu widzenia. Toteż Geniek musiał z całej siły wbić się w sprzęgło i w hamulce, by za aleją Róż zastopować wyjącą na oponach warszawę. Oliwkowy humber stał przed pałacykiem konserwatorium. Z otwartych okien pałacyku dochodziły dźwięki koncertu: wysokie głosy kobiece prowadziły nie kończące się pasaże jakiegoś chorału czy kantaty. Z otwartych w biegu drzwiczek ślizgającej się jeszcze po jezdni warszawy oderwał się jakiś cień lecący jak wyrzucony z procy pocisk prosto na oliwkową limuzynę. Humber okręcił się z gracją w miejscu, jak w fantastycznym, uskrzydlonym piruecie, i wyprysnął z powrotem w stronę placu Trzech Krzyży. Z nadlatującej natychmiast warszawy wyciągnęło się pomocne ramię Śmigły i zagarnęło ciężko dyszącego ZŁEGO w otwarte drzwiczki, na stopień. ZŁY wszedł do auta, pędzącego już na pełnym gazie, pochylił się z tylnego siedzenia nad ramieniem Genka. — Nic nie rozumiem. — powiedział urywanym z wysiłku i z pasji głosem. — Dlaczego on na nas czekał?…
Na skrzyżowaniu Jerozolimskich z Nowym Światem regulujący ruch milicjant zastanowił się: „Czego się tu kręci ten luksusowiec? Może to służbowy wóz i szofer tak sobie hasa przy niedzieli? Trzeba było się spytać”. Oliwkowy humber poleciał tym razem prosto w Nowy Świat. Przed ulicą Foksal przyhamował i zwolnił. — Znów to samo? — syknął Geniek wpatrzony aż do bólu w pasmo ulicy przed maską warszawy. — Idę — rzucił ZŁY i wyskoczył z wozu. Tym razem nie było pustej przestrzeni pomiędzy nim a humberem — jezdnia w tym ruchliwym punkcie pełna była pojazdów: stłoczone na przystanku podługowate cielska autobusów, oblepione wsiadającymi, jakaś liczna wycieczka rowerowa, uwijająca się wśród łańcucha samochodów posuwających się wolno, lecz nieustannie w obie strony. ZŁY parł do przodu między autami i rowerami, owiany zapachem gazoliny i ropnym dymem spalin z rur wylotowych chaussonów, reagując instynktownie na bliskość rozpędzonych pojazdów, na nieustanne drganie ożywionej jezdni. Zrywający się co chwila wraz z tumanami pyłu wicher zacierał rozeznanie odległości, tuż przed oczyma przesuwały się ruchome ściany wozów, wykropkowane bocznymi sygnałami światełek lub czerwonymi strzałkami. Już był o pięć metrów od oliwkowego humbera, już lawirował błyskawicznie pomiędzy ostatnim pętającym się pod nogami rowerzystą a przysadzistą dekawką o pudełkowej karoserii, gdy humber ruszył w stronę Krakowskiego — lekko, płynnie, bez szumu. — Nic — zgrzytnął po chwili ZŁY, sadowiąc się obok Genka — jedź za nimi.