Выбрать главу

Dojeżdżając do Miodowej Geniek — zwolnił. — Nigdzie go nie widzę — rzekł ze smutkiem. Oliwkowy humber znikł bez śladu. — Czekaaaaj — szepnął ZŁY drążąc wzrokiem przestrzeń za szybą warszawy. Na Krakowskim Przedmieściu było pusto, lecz przed kościołem św. Anny stało parę aut i spora grupka odświętnie ubranych postaci. — Ślub. — rzekł Geniek, idąc za wzrokiem ZŁEGO. — Jest — krzyknął ZŁY i wyskoczył z auta: ułamek sekundy przedtem dostrzegł Merynosa wchodzącego do kościoła. W dwóch skokach dopadł bocznego wejścia i wbiegł za nim; przedsionek był pełen ludzi, składających życzenia ubranej — na biało pannie młodej i spoconemu panu młodemu. ZŁY nie mógł w żaden sposób przedostać się na drugą stronę przedsionka ani wejść do wnętrza kościoła, skąd wychodził właśnie gęsty orszak gości. Wybrał tedy błyskawicznie akcję w poprzek przedsionka i ruszył do przodu, roztrącając bezceremonialnie ławicę gratulujących. W przedsionku było dość mroczno, toteż zanim się zorientował, tkwił już w ramionach dużo wyższego od siebie pana młodego: poczuł łaskotanie jedwabnego, perłowego krawata ślubnego na policzku, własne czoło przytulone do sztywnego kołnierzyka i usłyszał uszczęśliwiony głos nowożeńca: — Alu! Popatrz, pan naczelnik też przyszedł złożyć nam życzenia. — W chwilę potem ujęła go za obie ręce oblubienica, ściskając gorąco. ZŁY szybko ujął ładną dziewczynę wpół, wycisnął na jej rozgrzanej buzi piękny pocałunek, którego charakter odbiegał zdecydowanie od ogólnie przyjętego stylu gratulacji, i skoczył w tłum, nie czekając wyjaśnienia. Pan młody, stropiony początkowo, jako że nie był pewny, czy ministerialni zwierzchnicy tak właśnie powinni wyrażać swój stosunek do uroczystości zaślubin swych podwładnych, utonął w nowych powinszowaniach, zaś młoda mężatka ucieszyła się, że mąż jej ma w swym miejscu pracy tak miłe władze, i pomyślała, że jako dobra żona będzie musiała się bliżej zapoznać z życiem zawodowym swego męża. ZŁY wszedł do kościoła: barokowa, suto złocona nawa opustoszała już z gości. Rozejrzał się uważnie, lecz nigdzie nie dostrzegł sylwetki Merynosa. Opuszczając kościół przystanął na chwilę; kątem oka zauważył coś, co przykuło jego myśl. Wmurowane w starą, sczerniałą ścianę szarzało epitafium o na wpół zatartych literach: ktoś, kto zmarł w 1816 roku, „prosi o westchnienie.” Cierpki dreszcz wstrząsnął silnym ciałem ZŁEGO. Uśmiechnął się, pokrywając uśmiechem chwytający go za serce smutek. „Ja też — pomyślał — tak poproszę. O ile w ogóle będę miał nagrobek”. Wyszedł z kościoła i podszedł do zaparkowanej przed dzwonnicą warszawy. — I co? — rzucił niecierpliwie Geniek. — Nic. — ZŁY wzruszył ociężale ramionami — nie ma. — Wyciągnął z kieszeni papierosy i dał jednego Genkowi.

Merynos opuścił kościół w chwili, gdy ZŁY tam wbiegł. Przesunął się obok wykręcającej warszawy i pobiegł ku ruchomym schodom. Kabina telefoniczna w hallu była pusta, Merynos zamknął ją za sobą starannie i nakręcił numer. — Tu Kowalski — rzekł po chwili. — No, jak tam? — spytał cierpko Dziarski. — W porządku — rzekł Merynos — musi pan jeszcze czekać. — Odłożył słuchawkę, wyszedł ostrożnie z kabiny i zbliżył się do szklanych drzwi od strony Krakowskiego; o sto metrów od niego stał ZŁY, z nogą opartą o błotnik granatowej warszawy, i palił nerwowo papierosa. Nieokreślony uśmieszek skrzywił wydatne wargi Merynosa. „Trzeba spróbować na Brzeskiej — pomyślał — na tamtych metach”. Uśmieszek taki pokrywał równie dobrze wyczerpanie, strach, jak i nadzieję.

Oliwkowy humber wypoczywał w wąskim przesmyku ulicy Senatorskiej, pomiędzy Miodową i placem Zamkowym. W środku Lowa Zylbersztajn skręcał się w mękach trwogi i niezdolności do czynu. „Dlaczego ja to robię — gryzł własne palce. — Kogo mi szkoda? Tego bandyty Merynosa? Niech go cholera weźmie, tego łobuza! Nigdy mnie nie znajdzie. A Kruszynie, bo to jest porządny człowiek, sam mogę odpalić jego dolę. Na co ja czekam?” — Nagle, od razu, uspokoił się: zrozumiał, że boi się Merynosa. — Trudno — szepnął z niesamowitym spokojem — wszystko na nic. W takim razie zostaw forsę i urywaj się sam. Póki czas, kapujesz? Tu ustawia się jakaś niedobra historia, jakiś parszywy numer. — I znów zaskowytało mu coś w sercu, szarpnęło za trzewia. „Jak zostawić taką forsę? Jak ja bym miał sumienie odejść od takich pieniędzy” — zawodził aż do chwili, gdy przy aucie wyrósł potężny korpus Merynosa. Merynos zapuścił motor, wysunął się na dużej szybkości na plac Zamkowy, przemknął jak cień obok granatowej warszawy i pięknym, kolistym wirażem wleciał na Miodową. ZŁY cisnął papierosa i warszawa jak pies myśliwski, odnajdujący stracony na chwilę ślad, poszła za tropem.

Oliwkowy humber sunął bez wysiłku przez most Śląsko-Dąbrowski jakby bawiąc się niezmienną odległością pomiędzy sobą a pędzącą o trzysta metrów z tyłu warszawą. Przeleciał Zygmuntowską i Targową do Ząbkowskiej, po czym wjecHal w niezbyt szeroką ulicę, tak typową dla Pragi, jak ból nerek dla pijaka. Była to ulica o nie wyrównanym gabarycie domów, pełna kocich łbów, tanich knajp i kolejarzy z pobliskiego dworca, w jej środku wznosił się szpital kolejowy w nieskazitelnie mikołajewskim stylu; nagie, odrapane ściany kamienic, pełne okien, szczerzyły czarne czeluście bram prowadzących na bogate w szczegóły codziennego życia podpórka, na których plakaty i obwieszczenia sąsiadowały zgodnie ze strojnymi w kolorowe bibułki i papierowe kwiecie ołtarzykami. W niedzielę o tej porze charakter ulicy Brzeskiej określały posuwające się niepewnie wzdłuż i w poprzek chodników postacie w rzucających się w oczy spodniach: takie spodnie są uderzająco niezgrabne dzięki taniości materiału, opadają nisko i szeroko na but i trzymają się na samym podbrzuszu, ujawniając nieodmiennie górny skraj kalesonów lub dzyndzelek koszuli.

Merynos zatrzymał wóz, wyskoczył i wpadł do jednej z knajp. Pomiędzy przepierzeniami z lichego drzewa i karbowanego szkła było tu pełno dymu, Hałasu, odorów. Merynos dopadł do bufetu i zawołał: — Jest — tu telefon? — Co pan? Chory?… — odpowiedział rzeczowo jakiś facet zza bufetu. — Telefon u nas? — Widać było, że pytanie wprowadziło go w wyśmienity humor. Merynos wypadł na ulicę i powieki zatrzepotały mu rozpaczliwie, porażone klęską — od Ząbkowskiej nadlatywała w pełnym biegu granatowa warszawa. „Nie zdążę!” — przemknęło mu przez myśl. Zdołał dostrzec, jak drzwiczki warszawy otwierają się w biegu, jak zawisa w nich ciemny, sprężony do skoku kształt i — nagle rozległ się jękliwy zgrzyt, warszawa zawinęła, zakręciła się w miejscu jak ukąszony przez bąka pies, jakiś przesiąknięty alkoholem głos rozdarł się złorzeczeniami, tuż spod kół podniósł się i wygramolił chwiejnie jakiś kompletnie pijany facet. W tej samej sekundzie ZŁY skoczył i — uwiązł w nie do pokonania krzepkiej plątaninie kilkunastu ramion. Merynos dopadł auta i humber wymknął się bezgłośnie w Kijowską.