ZŁY stał w ciemnawej bramie, przypasany do muru stalową obręczą napierających zewsząd mocnych ciał. Blady i roztrzęsiony Geniek Śmigło krzyknął z dynamiczną swadą: — Przecież nawet nie trąciłem tego parszywego moczymordy, do jasnej cholery! Nawet skóra mu nie zeszła z paznokcia! Ani go drasnąłem. Niech się nie pcha, umorusany, pod koła, jak ma rzygowiny na oczach! Jego powinni panowie uczyć, skubanego! — Obywatelu — jakiś prosto, lecz czysto odziany facet o twarzy pooranej, naznaczonej tu i ówdzie nacięciami niedzielnego golenia, położył ciężką, spracowaną rękę na klapie marynarki Genka — wy się nie gorączkujcie, obywatelu. Szofer jesteście w kichy i tamten, skubany, powinien Bogu dziękować, że pod was podleciał, a nie pod jakiegoś słabszego kierowcę. Ale żal mamy do tego obywatela — tu wskazał na ZŁEGO — że skakał go od razu bić. — A tu dosyć tego! — rozkrzyczał się krostowaty wyrostek w taniej koszuli — my tu i tak mamy ciężkie życie na tej Brzeskiej! I takich jak ten — wskazał na ZŁEGO — zawsze załatwimy odmownie! — ZŁY milczał, jedynie wąski uśmieszek błąkał mu się na bladych wargach. — Widzi pan — zwrócił się do Genka jakiś chuderlawy facet w czyściutkiej koszuli bez kołnierzyka i w kamizelce — pan jest rozsądny człowiek i musi pan zrozumieć, że my tu, na Brzeskiej, mamy ciężkie życie. Knajpy, awantury, rozróby, a milicja czasem jest, a czasem nie ma. To, my tak jak ten ZŁY z „Expressu” — sami załatwiamy. Nasz Komitet Blokowy, zamiast kłócić się o klucz od góry czy gdzie wieszać bieliznę, postanowił samemu radzić sobie z chuligaństwem. — U nas takie numery nie przeskakują! — przedarł się ku ZŁEMU i Genkowi krępy, barczysty mężczyzna w średnim wieku, w zsuniętej na tył głowy czapce woźnego ministerialnego — nie ma tu dla nas silnych! Musi być nareszcie spokój na tej ulicy, do jasnej śmierci! A takich ciapciaków jak ten — pokiwał tęgą piersią pod nosem ZŁEMU — nędzne jego oko. to zawsze możemy usadzić! — Ten ZŁY to głowa! — rozwrzeszczała się jakaś tłusta kobieta z dzieckiem na ręku — on pokazał, jak trzeba z takimi łobuzami! — Wolną ręką wygrażała ZŁEMU, podczas gdy rozbawiony niemowlak szarpał ją za włosy i bił malutkimi piąstkami po czole. ZŁY poczuł ciepłą falę wzruszenia. „To jednak — pomyślał — są ludzie, dla których jestem przykładem. Dobrym przykładem, którzy chcą mnie naśladować. Nie jak ci chłopcy z parku, tylko jakoś dobrze, tak jak ja bym tego chciał”. — Panowie — bełkotał Geniek oszołomiony tym wszystkim bez reszty — jak wam to wytłumaczyć. — ZŁY uśmiecHal się teraz wyraźnie, choć dziwacznie i Genka ogarnął strach, że za chwilę cały ten Komitet Blokowy wyleci w powietrze za jednym ruchem ZŁEGO. — Proszę obywateli — odezwał się naraz ZŁY spokojnym, jasnym głosem — ja już nie będę. Ja przyrzekam poprawę. — Było coś tak przekonującego i szczerego w jego głosie, że przytrzymujące go ramiona opadły. Geniek przetarł oczy jak pijak, który rozmawia z jednym kolegą, a widzi dwóch. — Ja się jeszcze zgłoszę do tego Komitetu Blokowego — rzekł pogodnie ZŁY — porozmawiamy sobie o naszych wspólnych sprawach — dodał nieco zagadkowo. Powiódł jarzącym się przeraźliwie wzrokiem po twarzach wokoło, poprawił na sobie ubranie i tak jakoś dziwnie i nagle wyśliznął się poza krąg otaczających go kilkunastu postaci, że wszyscy poczuli się nader niewyraźnie: pojęli bowiem naraz, że człowiek ten, gdyby chciał, mógłby się już dawno uwolnić od ich naporu. Za nim wyszedł z bramy Geniek Śmigło. Wskoczyli do granatowego auta, które pomknęło ku Kijowskiej. — Kto to mógł być? — zastanowił się na głos barczysty woźny. Nikt mu nie odpowiedział, nie padło żadne słowo, lecz wszyscy myśleli o tym samym, wstydząc się ujawnić swe myśli. „Może? Nie. Ale nie, to niemożliwe” — pomyślał każdy i najstarsi, najpoważniejsi członkowie Komitetu Blokowego poczuli się naraz, nie wiadomo czemu, jak drżący uczniowie przed obliczem nauczyciela, wdzięczni za to, że potrafił z szacunkiem ocenić plony ich pracy.
Oliwkowy humber stał przy wylocie w Kijowską. — Zupełnie jakby na nas czekał — Geniek zagryzł wargi aż do krwi. — On czeka na nas — rzekł ZŁY. — Nie wiem tylko, co się za tym kryje. — Humber popłynął wolno w Kijowską, ku Targowej, granatowa warszawa poszła równie wolno, trzymając się z tyłu w jakby ustalonej już niepisaną konwencją odległości. Nikt z przechodniów nie domyśliłby się, że te dwa auta łączy piekielna współzależność obłąkanego pościgu, współzależność z gatunku tych, jakie spinają ze sobą dwóch śmiertelnych, znających się na wylot wrogów, którzy wiedzą już wszystko o sobie wzajemnie i wobec tego nie uciekają się w walce do nędznych, prymitywnych chwytów, takich na przykład, jak zwykły, ordynarny pęd aż do zatraty tchu.
Humber leciał Targową z uwiązaną na niewidzialnym holu warszawą z tyłu. Skręcił w Lubelską, Mińską, a następnie w Terespolska; w świetle chylącego się ku końcowi dnia przepływały za szybami aut nędzne, peryferyjne ulice, pełne złych bruków, krzywych domków, brudnych płotów, luźno stojących odrapanych kamieniczek. Podrywający kurzawę wicher zmiótł ludzi do mieszkań mimo niedzielnego wieczoru. Ulica Terespolska wpadała w ogromną deltę torów Dworca Wschodniego: rozlewisko nasypów, torowisk, trakcji, szyn, wiaduktów, wielkich, żelaznych przęseł nad ulicami — wszystko to oflankowane pustymi, suchotniczymi łąkami, pokrytymi śmieciem i starą cegłą, na których pasły się nieliczne kozy. W wielkich, nieregularnych wielokątach magazynów kolejowych, ogrodzonych betonowymi parkanami z rozpiętym na górze drutem kolczastym, piętrzyły się ponad oparkanieniami kopiaste Haldy węgla, piramidy żwiru lub stosy szpał i progów torowych; w dali ciemniały przestawnie węzła praskiego, zabudowania warsztatowe i depót, obrosłe lasem sygnałów, semaforów, słupów trakcyjnych. Oliwkowy humber wjecHal bez wahania w tę dżunglę uliczek, ścieżyn, przesmyków, klucząc zręcznie, z wytrawną znajomością terenu. Na widok pokrytej krótkim przęsłem mostowym przełęczy w wysokim nasypie Merynos dodał gazu, przeleciał przez omurowany wąwóz, zakręcił zwinnie w prawo w ciągnącą się u stóp wału uliczkę. Szybko wyskoczył z auta i oddychając gwałtownie wspiął się na nasyp: rozejrzał się w prawo i w lewo — znikąd nie widać było pościgu — przeskoczył szybko plątaninę przytorowych drutów, pobiegł, potykając się, po kamienistym, poczwórnym torze, przesadzając szyny, i przystanął po drugiej stronie nasypu; Granatowa warszawa podjeżdżała wolno do przełęczy w nasypie, drzwiczki się uchyliły, ZŁY stanął na stopniu wozu, rozglądając się z napięciem, lecz niepewnie, wokoło.
— Nowak! — krzyknął z góry Merynos.
ZŁY poderwał błyskawicznie głowę: nad nim, w górze, na potężnym nasypie czerniała w szarym powietrzu rosła postać. W tej samej sekundzie ZŁY skoczył wprost ze stopnia wozu na wał i począł wspinać się pod górę. Merynos odwrócił się i przebiegł z powrotem przez tory. Z jego lewej strony zamigotały różnorakie światełka i drgający poszum przeleciał po drutach przy szynach. Na górze na nasypie wicher dął świszcząco, smagając boleśnie twarz i łzawiąc oczy. Z lewej strony nadbiegł pociąg.
— Buchowicz! — krzyczał ZŁY.
Już widać było jego głowę, wynurzającą się z przeciwległego zbocza nasypu. Pociąg parł z lewej strony, z mocarnym przydechem. Merynos stał po drugiej stronie poczwórnego toru, oddalony o parę metrów. „Dwa odbicia! — pomyślał błyskawicznie ZŁY — zdążę!” Złapał łapczywie haust powietrza po dręczącej płuca i serce wspinaczce. Ogromna lokomotywa pęczniała czernią, zawieszona już niemal wyczuwalnie nad czołem, na ostatnim torze, tuż przy Merynosie.