Выбрать главу

— Nowak! — krzyknął Merynos — dzisiaj mi nie ujdziesz!

To ocaliło ZŁEGO. Prawa jego łydka napięła się jak cięciwa do skoku; jednocześnie wstrzymał o mgnienie oka odbicie i krzyknął:

— Buchowicz! Dziś cię zabiję!

Ułamek sekundy, potem gorący walec pędu wtoczył się między nich, przygniatając obydwu swą miękką potęgą do ziemi. „Nie zdążyłbym” — pomyślał ZŁY, chroniąc głowę przed taranami rozpalonego powietrza. Czarne cielsko pośpiesznego przetoczyło się natychmiast i po drugiej stronie torów nie było nikogo. ZŁY przebiegł tory i ujrzał oliwkowego humbera, oddalającego się powoli ku Podskarbińskiej. Wrócił z powrotem i zbiegł z nasypu ku granatowej warszawie.

. — Jedzie znów do śródmieścia. — rzekł Geniek, gdy widoczna z przodu oliwkowa limuzyna wypłynęła na most Poniatowskiego. Geniek obgryzał dwa połamane paznokcie i był blady z wysiłku. — Jedziemy za nim — szepnął ZŁY — muszę go dziś mieć i będę go dziś miał. Wszystko jedno gdzie. — Ani w jego twarzy, ani w postawie nie było krzty znużenia, naładowany był dynamiczną, drapieżną siłą. Geniek mimo woli otarł się o niego ramieniem, jakby szukając dla siebie nowych sił i nowego zapasu odporności w tym zetknięciu.

. — Niech się pan trochę oderwie — rzekł słabo Lowa Zylbersztajn, wpatrzony w tylną szybę humbera — trochę za bardzo się zbliżają. — Zaraz oderwę się na dobre — rzekł z ciężkim przydechem Merynos. Nacisnął gaz i humber pomknął po pustej o tej porze taśmie mostu z nieprzepisową szybkością. Po czym zwiększył jeszcze szybkość, przemknął po wiadukcie nad aleją Trzeciego Maja, z piekielną zręcznością skręcił w Smolną, następnie w Nowy Świat, wydostał się znów w Aleje Jerozolimskie i przyhamował dopiero przy Marszałkowskiej. — Słuchaj, Lowa — Merynos obrócił się do tyłu — wysiadaj i czekaj na mnie w „Kopciuszku”. — Jak to? — żachnął się Zylbersztajn: poczuł tępy ból w kiszkach, jakby ktoś odcinał go od najbardziej koniecznych dla życia organów. — Tak to — rzekł twardo Merynos — gdybyś umiał prowadzić wóz, zostawiłbym cię w aucie. Ale nie potrafisz. A afera wchodzi w decydującą fazę — sięgnął ręką pod pachę i wydobył z kabury na piersiach duży rewolwer o niebieskawym połysku lufy; zarepetował, wpuścił nabój w lufę, sprawdził bezpiecznik i schował go z powrotem pod marynarkę. Lowa pozieleniał na zmiętej, zmęczonej twarzy. — Albo ja, albo on — rzekł Merynos jasnym, pogodnym głosem, jakim czyta się bajki dzieciom. — A pieniądze? Walizka? — wychrypiał Lowa z trudem przez spękane, spieczone gorączką wargi. Merynos uśmiechnął się: — Lowa, kochany, nie bój się. Zobaczysz, będzie dobrze. Zaczekasz na mnie w „Kopciuszku”, przyjdę po ciebie za niecałą godzinę. Zrozum, z tobą jest nieklawo po tych cholernych dwóch dniach, źle się czujesz, nie mogę cię zostawić samego z taką forsą, na nie? Gdybyś prowadził wóz, to co innego, dałbym ci cały wóz z forsą w środku, bo ci wierzę, wiem, że byś na mnie zaczekał. — Racja — rzekł niespodziewanie Zylbersztajn. Merynos spojrzał nań krzywo, spod oka, ze złym zdumieniem: uważał własną argumentację za tak mało przekonującą, że nagła kapitulacja Zylbersztajna wydała mu się czymś wysoce podejrzanym. Zylbersztajn nacisnął klamkę i wyszedł niezdarnie z auta na chodnik. Mięśnie i stawy miał sztywne, kości zdrętwiałe i łamliwe. Stanął chwiejnie, wyprostował się i ruszył przez szeroką jezdnię jak lunatyk, nie zwracając uwagi na pojazdy. Oliwkowy humber ruszył wolno i zakręcił w prawo, w Marszałkowską. Lowa Zylbersztajn stanął na skraju chodnika, zatoczył się, wyciągnął przed siebie ramiona i zawołał przeraźliwie za znikającą na zakręcie oliwkową limuzyną: — Moje pieniąąąądze! — Przechodnie zaczęli przystawać, odwracać się ku niemu. — Pijany? Ale się umorusał! — padały wesołe uwagi. Zylbersztajn opanował się, spojrzał spode łba wokoło i szybko, choć chybotliwie, wszedł do „Kopciuszka”. Na progu zatrzymał się przez sekundę i objął zrozpaczonym wzrokiem pustawą, ciemnawą kawiarnię — jak w nieomylnym olśnieniu ujrzał przed sobą swą najbliższą przyszłość: długie, potworne godziny wyczekiwania nad wystygłą kawą i kupkę niedopałków w brudnej popielniczce, puste, próżne godziny aż do końca, aż do chwili, gdy pochyli się nad nim kelnerka lub szatniarz i opryskliwie powiadomi go o zamknięciu kawiarni, o tym, że trzeba się wynosić. A potem próżne, nadaremne godziny uporczywego, zabójczego spacerku przed zamkniętą kawiarnią, idiotyczne nocne wyczekiwanie na coś, czego nigdy nie będzie, co nigdy nie nastąpi. „Nieeee — otrząsnął się z tej okropnej wizji — prezes nie zrobi mi takiego świństwa. Przyjdzie do mnie, Wie, w jakiej jestem sytuacji”. Raz jeszcze ogarnął kawiarnię pustym, dławiącym spojrzeniem, jak skazaniec oglądający z progu po raz pierwszy celę, w której dopełni się jego los; wzdrygnął się, ogarnięty nagle lodowatym dreszczem, i — pomyślał: „Warto by się napić kielicha po takim dniu. Na przykład duży starowin”. Machinalnie sięgnął do kieszeni i wydobył z niej dwa złote oraz trochę bilonu. Gorąca wilgoć potu okleiła mu plecy. „Ja przecież nie mam przy sobie forsy! — pomyślał w panice — zostawiłem portfel w tamtej marynarce! W domu! Nie mam nawet na kawę!” Przed oczyma zatańczyły mu stłamszone, wysypujące się spod wieka żółtej walizki banknoty. Cichy szloch oberwał mu się w piersiach: przypomniał sobie, że należy mu się ćwierć miliona złotych jego doli. Szarym głosem zamówił u niegrzecznej kelnerki butelkę wody mineralnej.

Oliwkowy humber skręcił z Marszałkowskiej zaraz w prawo, w ulicę Widok; podjecHal do jej końca, wykręcił przodem do wylotu ulicy i zaparkował za płotami osłaniającymi roboty rozbiórkowe narożnika Kruczej. W ten sposób auto widoczne było tylko od strony wąskiej, małej ulicy, zaś dobrze ukryte przed spojrzeniami z ożywionego placyku za Centralnym Domem Towarowym. Merynos zamknął starannie wóz i obszedł CDT od frontu. Był tu dość znaczny ruch, megafony nadawały nagrane na taśmie sprawozdanie z meczu, grupki ludzi kupiły się wokół głośników nabrzmiałych rykiem ogromnych tłumów; Merynos zbadał uważnie przestrzeń ulicy i nagle cofnął się odruchowo pod podcienia gmachu: przy Brackiej stała granatowa warszawa, obok niej kręcili się nerwowo ZŁY i Śmigło, rozglądając się nieustannie wokoło. Merynos wrócił na Kruczą i zatrzymał człapiącą powoli wolną dorożkę. — Panie starszy — rzekł cicho do dorożkarza, wskakując na stopień — tu ma pan pięćdziesiątaka. — Wcisnął mu banknot do ręki. Dorożkarz nie cofnął ręki, przyjął banknot oraz spytał rzeczowo, choć nie bez podejrzliwości: — A za co? — Był to stary, bardzo brudny dorożkarz, bardzo czerwony na obrzękłej, nalanej twarzy, ubrany w resztki dorożkarskiej liberii i rudą ze starości, ongiś granatową, okrągłą czapkę; siedząc tak na wysokim koźle krzywej, zdezelowanej dryndy nad wychudłym, przeraźliwie smutnym koniem, wyglądał na zabytek, i którym ktoś się źle obszedł, każąc mu jeszcze odgrywać rolę przedmiotu codziennego użytku, zamiast ofiarować ciepłą, wygodną emeryturkę w jakimś muzeum. — Widzisz pan ten samochód przy Brackiej? — Merynos wskazał palcem warszawę; dorożkarz wyłuskał od razu wskazany przedmiot z morza szczegółów ulicznych. — Widzę — rzekł — co nie mam widzieć. — Podjedziesz pan do tych dwóch panów, co się przy nim kręcą, i powiesz: „Tam czeka na panów ten pan.” — i pokażesz pan na tę bramę — wskazał dorożkarzowi wejście do CDT-u. — A tamci panowie nic mi za to nie zrobią? — zastanowił się ostrożnie dorożkarz — bo to, wie pan, jak dziś jest. — Jeszcze się ucieszą — uśmiechnął się krzywo Merynos. — Trudno — rzekł filozoficznie dorożkarz; schował pięćdziesiąt złotych do kieszeni, zaciął batem smętnego rumaka i zawołał: — Wioooo! Dawaaj! — Merynos zeskoczył ze stopnia i przystanął pod nawisem ściany, wśród słupów wejścia.