Выбрать главу

. — Czekaj — rzekł ZŁY do Genka, który szalał z wściekłości, że tak go ktoś wykołował na szybkość — czekaj i nie bój nic. Sam da znać, pokaże się, to jego taktyka dzisiejsza. — Wolno człapiąca dorożka zatrzymała się przy nich. — Prrrr! — wołał dorożkarz, ściągając lejce do tyłu.

— Panie! — krzyknął do ZŁEGO — szuka pan czegoś? — Wont! Sałata! Dzieliworek! — ryknął Geniek z całą pogardą warszawskiego szofera dla obrokowego napędu — już cię tu nie widzę, pijaku! — A może za tamtym panem tak się pan rozgląda? — zawołał dorożkarz, wskazując biczyskiem wejście do CDT-u; natychmiast też zaciął tak dotkliwie konia po zadzie, że ten skoczył do przodu jak wierzchowiec pod Somosierrą. — Tam! — darł się ze sporej odległości przezorny dorożkarz, wskazując ciągle batem CDT i wyrywając z całych sił przed siebie: przygnębiona szkapa wpadła w niebezpieczny dla jej sił i wieku galop. ZŁY spojrzał we wskazanym kierunku: w półmroku wejścia ciemniała rosła sylwetka z ognikiem chciwie palonego papierosa przy ustach. Widząc, że ZŁY go dostrzegł, Merynos skoczył w drzwi CDT-u.

Merynos przedzierał się przez zatłoczony niedzielną klientelą hali. Hali ten przedstawiał dziś obraz szczególnego chaosu: Centralny Dom Towarowy znajdował się od paru tygodni w stanie przeróbek i remontów, sprzedaż prowadzona była wyłącznie w kilku działach, zaś kawiarnia na pierwszym piętrze i restauracja na szóstym były nieczynne. Wokół wejść leżały bezładnie uwapnione belki, cała ściana frontowa, z ciągnącą się na niej wzdłuż gmachu platformą kawiarni, zabita była deskami, przejścia schodowe z pięter założone były szalunkiem, rusztowania wypełniały sztolnię ruchomych schodów. Merynos wskoczył na stopień jadącego w górę pasa schodów, oklejonego ludźmi, w chwili gdy ZŁY omiatał z wejścia hali poszukującym spojrzeniem. Dostrzegł Merynosa i wdarł się w ciżbę, tłoczącą się u wstępu na ruchome schody. Merynos jecHal o dziesięć metrów nad nim: przedrzeć się ku niemu było niemożliwością. ZŁY uniósł twarz i uśmiechnął się; Merynos zbladł, lecz zaraz znów pociemniał na twarzy aż do apoplektycznej purpury. Na chwilę zapomniał o strachu. „Kpi sobie ze mnie, ten trup!” — pomyślał z pasją, potężne mięśnie rąk i nóg zadrżały mu żądzą miażdżenia tej znienawidzonej aż do bólu twarzy. „Co to może być za pułapka? — myślał gorączkowo ZŁY — zresztą, co za różnica? Jadę!” Na piątym piętrze Merynos wypadł ze schodów, roztrącając tłum. Nie było chwili czasu do stracenia: ruchy jego nacechowane były nieomylnością świetnie znającego teren — człowieka, w głowie miał ułożony aż do ostatnich szczegółów plan. „Tędy — dysponowała sprawnie pamięć — zupełnie tak samo, jak pokazywał wtedy ten dyrektor. Tędy. Świetny gmach! Idealny do tego rodzaju zabaw”. ZŁY dostrzegł go w chwili, gdy znikał w kącie hali piątego piętra, w drzwiach zapasowych schodów wyjściowych. W trzech skokach dopadł drzwi: za nimi ciągnęła się naga, odrapana klatka schodowa w remoncie, o poobijanej, żelaznej poręczy: prowadzące na szóste piętro schody zabite były barierą z ułamków desek i drutu. ZŁY wychylił się i spojrzał w dół: nikt nie zbiegał po schodach, publiczność używała innych, szerokich i wygodnych, na które prowadziło wyjście z przeciwległego końca hali. Spojrzał raz jeszcze w górę i spostrzegł, że deski są wyłamane, a drut odgięty. Ktoś wbiegł tędy przed chwilą na szóste piętro. ZŁY bez wahania przesadził barierę z desek, rozłamując ją do reszty.

Na szóstym piętrze było ciemno i wilgotno, czuć było zaprawami tynkarskimi i wapnem. Ogromna sala restauracji „Stolica” osłonięta była szczelnie kotarami; mimo wszechstronnego oszklenia szóste piętro tonęło w ciemnościach, które w środku, w westybulach, nabierały ciężkiej, obezwładniającej ruchy gęstości. Merynos potarł na ułamek sekundy zapałkę i od razu odnalazł kabinę telefoniczną. Z tyłu, na zapasowych schodach posłyszał trzask łamanych desek. Zamknął się szczelnie w kabinie telefonicznej, raz jeszcze potarł na sekundę zapałkę i nakręcił w ciemnościach numer. — Halo? — odezwał się natychmiast głos Dziarskiego. — Słuchaj pan — szepnął gorączkowo Merynos — już niech pan przyjeżdża! Niech pan natychmiast obstawi wyjścia z podziemnych magazynów CDT-u! Od strony Kruczej! — Odwiesił szybko słuchawkę i przywarł do ściany kabiny, uchylając bezgłośnie jej drzwi: w gęstych ciemnościach westybulu poruszał się ktoś cicho, z kocią zręcznością, lecz niepewnie, jak w zupełnie nieznanym terenie. Merynos poczuł naraz przesuwający się obok kabiny telefonicznej kształt i sięgnął pod marynarkę. Wysuwając rewolwer przed siebie zrozumiał, że nie może strzelać. „Nie stąd” — pomyślał o kabinie telefonicznej. Gdyby chybił, byłaby to pułapka bez wyjścia, a szansę trafienia były minimalne. Wyśliznął się z kabiny i z wyciągniętym do przodu zbrojnym w pistolet ramieniem ruszył w ciemność. Orientował się szybko i trafnie. „Tu są toalety — myślał nieustannie — muszę wydostać się z tego przeklętego korytarzyka. Na salę. Na główną salę”. Lewa jego ręka natrafiła na ścianę, a po chwili, macając w nieprzeniknionym mroku, na szklane drzwi. Coś zadygotało mu w krtani: „A jeśli on stoi w przejściu na salę?” Zmysły nie mówiły mu w tej chwili nic, nawet instynkt milczał, jedynie strach w nim pracował, wprawiając w ruch wszystkie rezerwy wyczulonej ostrożności. Trzymając się przełożoną za siebie ręką skrzydła szklanych drzwi przesunął się przez wejście, odgiąwszy do tyłu korpus: posuwał się teraz wolno, bokiem, szczelnie przywarłszy plecami do ściany sali. Jego wyciągnięta do przodu przy ścianie prawa ręka natrafiła na przeszkodę: była to automatyczna kasa do bonowania dla kelnerów. Ominął ją miękko i teraz jakby zaczął dostrzegać poszczególne zarysy elementów w ciemnościach: mrok był tu zresztą rzadszy niż w czarnej przestrzeni westybulów, wyczuwało się zbitą masę stolików wokoło.

— Nowak! — krzyknął Merynos w ciemność.

Nie było odpowiedzi. Ten brak odpowiedzi zjeżył Merynosowi włosy na głowie. Zdało mu się naraz, że ZŁY jest tuż obok, że za sekundę jego żelazne palce zewrą się wokół jego, Merynosa, szyi. Skoczył na oślep w bok, potknął się o stolik i przewrócił się. Dźwignął się na nogi nagle, nieoczekiwanie poczuł przypływ niezwykłego zaufania we własne siły. „Mam maszynę! — myślał gorączkowo — i sam też nie jestem od mamusi. Coś znaczę! Nie dam się! A strzelać nie mogę. Mogłem go wtedy zabić na nasypie, ale on musi być aresztowany. Tak będzie lepiej. „Taka sensacja pokryje ucieczkę i aferę z biletami, i wszystko. Tylko nie trać głowy! Tu chodzi o życie z Olimpią, tam za granicą. Jak go zabiję, niewiele mi z tego przyjdzie, a jak im go oddam. oho!”

— Nowak! — krzyknął po raz drugi, głosem rozdygotanym strachem i namiętną żądzą walki — nie wyjdziesz stąd! Tu cię zabiję!

— Jak ci się to uda, Buchowicz — doszedł go z dalekich ciemności pełen pasji głos ZŁEGO — a jak nie, to ja ciebie zabiję. Tu. Dzisiaj!

Z nagłym łopotem opadła w dół kotara, zakrywająca wschodnią ścianę restauracji; zdarta silnymi ramionami, szarpnięta z mocą w bok i do dołu, odsłoniła zmierzchające niebo, pierwsze światła uliczne i wielką reklamę neonową „Orbisu” płonącą to czerwoną, to niebieską barwą na dachu sąsiedniego gmachu. Szeroki płat światła wpadł przez obszerne witryny, odsłaniając jezioro stolików na niezwykle długiej, ciągnącej się przez całą przestrzeń gmachu sali: stoliki pokryte były krzesłami, ustawionymi na nich nóżkami do góry, jak przy sprzątaniu. W tej samej chwili padł pierwszy strzał: rozjaśniona niebieskim światłem neonu ściana z szyby zarysowała się i pękła na dużej powierzchni ze szklanym brzękiem. Filip Merynos nie wytrzymał nerwowo. „To tak? — pomyślał ZŁY — spluwa! Co zrobić? Albo on, albo ja”. Uśmiechnął się nawet z odcieniem melancholijnego zadowolenia: dawało to pewne gwarancje, że ten, za kim goni, nie będzie już dalej uciekać. ZŁY przygiął się w skoku i wpadł między stoliki, kluczył przez chwilę jak pomiędzy krzakami skłębionego — zagajnika posuwając się ostrożnie, lecz nieznacznie, ku odległej części sali, ciemnej jeszcze, głębokiej i groźnej, dokąd nie docierało wątłe światło luki w kotarach i gdzie czaił się uzbrojony Merynos.