Zamknęła za sobą drzwi apteki i stała przez chwilę na progu. Wicher, śnieg, deszcz, błoto, mżące, niepewne światło, gęsta maź lutowego wieczoru, w której ludzie biegną szybko, uciekając przed tym, co jest w powietrzu, tłoczą się do tramwajów, spieszą się, nie patrząc na nikogo. Długi rząd skulonych postaci dreptał w błotnistej papce trotuaru, czekając na 113, nieco dalej taki sam szereg wypatrywał niecierpliwie żoliborskiego autobusu. Marta szybkim krokiem, przechodzącym niemal w bieg, ruszyła w stronę Wiejskiej.
Kiedy i jak to się stało, tego nie potrafiłaby w pierwszej chwili powiedzieć. W tej samej sekundzie oczy wypełniły jej się łzami i gryzący żal zalał jej serce. „Tyle trudu, tyle starań, takie potrzebne, takie strasznie potrzebne.” — kłuły szpilki bezsilnej goryczy. Obydwa flakony leżały rozbite na bruku; z jednego sączył się płyn, z drugiego bielały zmieszane z błotem tabletki.
To była pierwsza reakcja. Następną była wściekłość, a w chwilę potem przerażenie.
— Spokojnie, kochana. Złość piękności szkodzi. — seplenił wysoki wyrostek, zataczający się z lekka. Miał tłuste blond włosy, spoconą twarz i rozpiętą na szyi barchanową koszulę. To on gwałtownym ruchem wytrącił jej flakony z ręki. Przypadek, zaczepka czy nieuwaga, której winna jest pogoda, błoto, pośpiech? Jedno nie ulegało wątpliwości — facet był pijany. I nie był sam. Obok zaśmiewał się niski, gruzłowaty chłopak w letnim płaszczu.
— Zwariował pan!.. Jak pan chodzi?… Proszę się odsunąć!.. — zawołała Marta. Wysoki usiłował ją objąć.
— Po co ten krzyk, koleżanko?… „Pozbiera się, oczyści. he, he, he! — zaśmiewał się gruzłowaty, wgniatając butem tabletki w brudnoczarną maź.
Z pobliskiego ogonka do 116 zaczęli się odwracać ludzie. Paru przechodniów przystanęło w pewnej odległości.
— Co pan zrobił z lekarstwem?!.. Milicja!.. — zaczęła krzyczeć Marta. Żal, złość i obawa dygotały w jej głosie. Czuła woń nic mytego ciała i brudnego ubrania napierającego na nią wyrostka.
Od oddalonego o trzy kroki zaledwie kiosku „Ruchu” oderwała się jakaś postać. Był bez czapki, nosił welwetową, rozpiętą kurtkę. Jednym skokiem dopadł do wysokiego i Marty. Wokół nich narastał tłum niepewny, ciemny, niewyraźny jak pogoda.
— Mietek! Gub się! Po co ten Hałas. — pchnął wysokiego w bok, po czym szybkim, bezczelnym gestem ujął Martę za podbródek i brutalnie poderwał jej głowę do góry.
— Siostro! — rzucił przez zęby. — Siostrzyczko. Uważaj, jak chodzisz. Słyszysz!.. Nie ładuj się na spokojnych ludzi, bo będziesz płakać!.. A teraz.
— No, tak. — dodał szybko niski gruzłowaty — wpakowała się na kolegę jak torpeda i ma żal.
— Sam widziałem — rzucił ktoś z tłumu, zbierającego się bliżej wokoło — ta pani biegła jak szalona.
— Wiadomo — tłum ożywił się — młody chłopak zabawił się. trzeba mu dać drogę.
— Nieprawda! — zagrzmiało naraz z boku.
Z kiosku wychylała się czerstwa twarz, zdobna w siwy, sumiasty wąs i uwieńczona piękną maciejówką z lśniącym daszkiem.
— Nieprawda, proszę państwa! Ten łobuz winien! Wszystko dobrze widziałem! Zaczepiał, szczeniak, wytrącił tej pani!.. Ja bym ciebie, draniu. — z okienka wynurzyła się sucha, koścista pięść, grożąca wysokiemu wyrostkowi.
— Dziadziu — rzekł niski, opierający się łokciami o kiosk — zamknij japę, dobrze?…
— Co teraz będzie? — zawołała Marta.
Głos się jej łamał, nie mogła oderwać oczu od sponiewieranych lekarstw.
— Ojejej. Żeby tacy chłopcy! Jak to można. — powiedziała nieśmiało jakaś kobiecina w chustce.
— A pani co? — szarpnął się ku niej ten w welwetowej kurtce. — Do domu! Kalesony prać! Już.
Nagle zwinął się nieoczekiwanie, gwizdnął przeszywająco przez zęby, pchnął z całej siły Martę na kiosk, roztrącił pierwszych z brzegu i krzyknął:
— Chłopaki! Chodu!..
To, co nastąpiło teraz, było rodzajem snu, zaś sen ten prześniło kilkanaście osób w ciągu ułamka sekundy. Kiedy przetarli oczy — było już po wszystkim. W błocie trotuaru leżał wyrostek w welwetowej kurtce, krwawiąc obficie. Mały gruzłowaty klęczał pod kioskiem, trzymając się oburącz za głowę. Podnosił się powoli, spojrzał błędnym wzrokiem ciężko pobitego człowieka, zatoczył się, spiął wszystkie siły i zaczął uciekać w stronę kościoła św. Aleksandra. Pijany znikł gdzieś bez śladu. Tłum ocknął się, zakołysał, zaczęto wołać ze wszystkich stron: — Pogotowie! Milicja! Człowiek ranny!.. — Ktoś pomógł podnieść się Marcie, która oddycHała ciężko. Od strony Wiejskiej biegło dwóch milicjantów.
W dyżurce Pogotowia zabrzmiał telefon. Siostra podniosła słuchawkę.
— Tak. Pogotowie. Który komisariat? Trzynastka. Dobrze. Zaraz sprawdzę, proszę położyć słuchawkę.
Rozłączyła się, spojrzała na tablicę z wykazem komisariatów i nakręciła numer.
Położyła słuchawkę, podniosła drugą.
— Ambulatorium? Tu dyżur. Wzywa trzynasty komisariat. Ma u siebie rannego człowieka. Kto jedzie? Doktor Halski. Doskonale.
Z oszklonej kabiny dyżurki widać było hali i korytarze. Siostra dyżurna nacisnęła dzwonek. Z pokoju szoferów wyskoczył ktoś i wypadł na dziedziniec, po czym rozległ się szum zapuszczanego motoru. W głębi korytarza ukazała się wysoka, szczupła postać w białym kitlu pod samą szyję i w narzuconym na ramiona płaszczu. Obok szła otulona w kożuch pielęgniarka. Lekarz uśmiechnął się do siostry dyżurnej. — Psia pogoda — powiedział i dodał: — Siostro, proszę mnie szybko połączyć z redakcją „Expressu Wieczornego”. — Siostra dyżurna nakręciła numer i podała lekarzowi słuchawkę.
— Redakcja „Expressu”? Czy mógłbym mówić z redaktorem Kolanko? Dziękuję.
Krótką chwilę czekał, bębniąc smukłymi palcami po szybie. W słuchawce odezwał się sympatyczny męski głos:
— Tu Kolanko. Słucham.
— Doktor Halski. Dobry wieczór, panie redaktorze. Dzwonię zgodnie z przyrzeczeniem. Proszę zaraz przyjechać do trzynastego komisariatu. Na Wiejską.
— Wspaniale. A więc sądzi pan, że. znów?
— Nie wiem nic na pewno. W każdym razie jakaś bójka uliczna i bardzo ciężkie pobicie czy nawet gorzej, iluż tam jadę.
— Dziękuję. Jestem za dziesięć minut na miejscu.
Doktor Halski położył słuchawkę. Uśmiechnął się raz jeszcze do siostry dyżurnej. — Może coś siostrze przywieźć z miasta? — spytał. — Mamy jeszcze całą noc przed sobą. — Miał miłą, młodą twarz i spokojne oczy. — Dziękuję — odparła siostra dyżurna — niczego nie potrzebuję. Powodzenia. — Doktor Halski spojrzał na wielki, elektryczny zegar: była siódma dwadzieścia.
Wsiadł szybko do niskiej, szarej skody z żółtym krzyżem na drzwiczkach. Mały wóz wyprysnął w zasnutą deszczową zamiecią Hożą, przeciął Marszałkowską. Szofer włączył syrenę, przechodnie zaczęli przystawać, oglądać się.
Nawet najsłoneczniejszy optymista nie byłby w stanie nazwać trzynastego komisariatu miejscem radosnym. Sprawiał raczej wrażenie ponure, na co składa się także fakt, że mieścił się na parterze starej, mocno nadszarpniętej przez wojnę kamienicy, w pokojach wysokich i ciemnych, którym — nawet codzienne malowanie nie odebrałoby brudnoszarej atmosfery wiejącej z odrapanych ścian.
Doktor Halski wszedł pewnym krokiem i od razu skierował się do smutnej ławki, na której spoczywał kształt ludzki nakryty welwetową kurtką. „To samo — pomyślał szybko — identycznie to samo”. Sprawnie odgarnął zmięty, mokry szalik, niechlujną, lepką od krwi chustkę do nosa i prowizorycznie założony opatrunek z waty. Szybkimi palcami obszukał kość szczękową: była nienaruszona. Przy drzwiach powstał szmer, stojący przy nich milicjant usiłował zatrzymać jakiegoś pana w zsuniętym na tył głowy kapeluszu. Pan ten powiedział: — Prasa. — i okazał coś milicjantowi, który usunął się z przejścia. Doktor Halski powiedział: — Siostro, surowicę przeciwtężcową. Gazę, bandaże. — Pielęgniarka już miała w ręku wygotowaną strzykawkę, niezmiernie szybko i celowo wyjmowała przybory z torby. Gdy Halski podniósł pełną strzykawkę do góry, wzrok jego padł na twarz leżącego. Wśród smug wytartej krwi i siniaków tkwiły czujne, przytomne oczy. Halski pochylił się nad obnażonym ramieniem i poczuł wyraźną woń alkoholu w oddechu rannego. Wszystko tak samo, wszystko się zgadza.” — pomyślał i wbił igłę. Pielęgniarka przemywała dolną szczękę wodą utlenioną. Halski szybko i bezlitośnie zdezynfekował ranę, ranny skurczył się z bólu i zawołał: — Auuu!.. — Pielęgniarka posypała sowicie suliamidon, krew zmieszała się z żółtym proszkiem.