Выбрать главу

Porucznik MicHal Dziarski odłożył wolno słuchawkę, wyciągnął się wygodnie w fotelu i zapalił papierosa. „Takie napuszczanie — pomyślał leniwie — może się czasem rewelacyjnie skończyć. Ostatecznie — nic nie ryzykuję”.

I nagle skoczył na równe nogi, przesadził lekko plączące się pod nogami krzesło, otworzył drzwi i krzyknął: — Maciejak! Dwudziestu ludzi, trzy samochody i mój citroen! Klusiński! Do mnie!

W pokoju zagotowało się. Dziarski cofnął się do siebie, otworzył szufladę, wyjął z niej duże parabellum i włożył je do kabury pod marynarkę. „To dowodzi — uśmiechnął się w duchu — że odczuwam szacunek dla przeciwnika”.

Na podwórzu rozległ się warkot aut. Dziarski zbiegł po schodach, za nim Klusiński. Maciejak włączył motor krzepkiego citroena. Z dyżurnych pomieszczeń wysypywali się milicjanci, przerzucając w biegu automaty przez plecy i wskakując pośpiesznie na trzy zwrotne, szarozielone willysy. Wartownicy otworzyli bramy, Maciejak wyprysnął do przodu włączając syrenę. Przechodnie zaczęli przystawać, oglądać się, pojazdy zjeżdżały na boki, ustępując miejsca na jezdni.

Szarawa, pełna przedmiotów ciemność wokoło. ZŁY sunął do przodu, wiedziony szóstym zmysłem walki; luźno spuszczone ramiona jak pozornie ociężałe polipy mątwy gotowe były w każdej chwili do elektrycznego spięcia w błyskawicznym ataku. Oczy drążyły ciemności, każdą odległość, mierzyły głębię mroku; wyczulony instynkt pełzł przed nim zza węgła stosu stolików i krzeseł, obmacując nieomylnie szaroczarną przestrzeń; za nim następował nieuchwytnie szybki przechył gibkiego korpusu, cichy, koci skok i ZŁY ginął znów w rozgardiaszu stolików. Sunął lewym bokiem, frontową ścianą sali i nagle serce utkwiło mu w gardle, stopując oddech na ułamek sekundy: o, nie! to nie wzrok, to nie oczy, nie uszy i słuch, to raczej zmysł dotyku, jakiś ledwo wyczuwalny, falisty powiew powietrza, muskający skórę twarzy, powiedział mu o tej bliskości.

Zamarł, zastygł w miejscu bez tchu, w mózgu waliły mu młoty dzikiej energii, którą trzeba było teraz opanować, wtłoczyć w celowe, nieomylne działanie: moment wymagał chłodnej precyzji, wymierzenia celownika, by nie spudłować, by ten jeden jedyny skok nie minął się z celem i nie kosztował życia. Prowadzony cudownym radarem własnego instynktu ZŁY obracał się powoli, nieznacznie w miejscu, jak wieża strzelnicza krążownika przed salwą. Zgiął się i skoczył. Kopnięty w locie stolik padł wraz z piramidą krzeseł na podłogę, lewa ręka ZŁEGO uchwyciła strzęp marynarki Merynosa, zaś prawa odwinęła się do morderczego upper-cuta w ciemności. Cios wyleciał z napiętego aż do męki barku, lecz nie trafił w szczękę. Uderzony z siłą mechanicznego taranu w pierś Merynos zatoczył się na podium dla orkiestry: zadźwięczały zapomniane przez perkusistę czynele. ZŁY potknął się i upadł, lecz padając chwycił jedno z sypiących się wokoło, roztrąconych z siłą stolików i krzeseł i rąbnął nim na oślep w kierunku miedzianego dźwięku czyneli. Jednocześnie Merynos zaczął strzelać. — Bach! Bach! Bach! — rozdarła ciemności krótka seria. ZŁY leżał pod stolikiem, kryjąc głowę w resztki krzeseł. Merynos strzelił jeszcze raz. „Zabić!” — dyszał ciężko: strach wydusił zeń wszelką myśl poza pragnieniem natychmiastowego uwolnienia się od strasznej groźby, czającej się za każdym milimetrem sześciennym ciemności. „Zaaaabić!” — dusił się żądzą mordu i własną, paniczną, nieprzytomną trwogą. Przed paru sekundami dostrzegł biały, jarzący się błysk oczu lecącego nań w ciemnościach ZŁEGO i teraz, czołgając się wokół podium dla orkiestry, myślał już tylko o wyzwalającym mordzie lub o wyzwalającej ucieczce. Pełzał między stolikami, starając się zebrać rozpierzchłe myśli. „Czy ten Dziarski już jest? — usiłował złożyć na nowo w myślach mozaikę misternej kombinacji. — A może? — zawołało coś w nim tak donośnie, że aż dźwignął się na nogi — a może już? Koniec?” Przylgnął do osłony ze spiętrzonych krzeseł j zawołał z żarliwą nadzieją w głosie:

— Nowak?

— Buchowicz — odezwał się w mroku jasny z wściekłości głos ZŁEGO — nie martw się, ja żyję. Tylko bez złudzeń. To ty tu dziś zostaniesz, bądź spokojny.

Merynos oparł się ciężko o ścianę. Ściana uchyliła się i o mało nie upadł do tyłu: wahadłowe drzwi prowadzące do kuchni otworzyły przed Merynosem nieoczekiwane perspektywy. Nagła myśl jak błyskawica rozdarła ciemną trwogę. „Tędy! — zawołał zbawczy pomysł — tak jest! Pamiętam, to tu”. Błogosławił w tej chwili ów dzień, kiedy dał się namówić znajomemu dyrektorowi CDT-u na dokładne zwiedzenie całego gmachu. Drzwi zamknęły się za nim bezgłośnie. W ogromnej hali kuchennej nie było tak ciemno jak na sali: białe kafle ścian i białe kotły pozwalały łatwiej odróżnić bryły przedmiotów. Merynos bez trudu odnalazł centralnie położoną obudowę wind. Zbliżył się do nich i ostrożnie naciskając zatrzaski żelaznych, okutych na krzyż sztabami drzwi: obie windy były otwarte. Merynos odetchnął głęboko, przesunął językiem po zeschłych wargach i otarł rękawem brudny pot z czoła: oddałby w tej chwili parę lat życia za jedno głębokie zaciągnięcie się papierosem. „Jeśli się uda — myślał teraz składnie, precyzyjnie — to będę miał wszystko tak, jak zaplanowałem, jak tego chcę. A jeśli nie, to zastrzelę go tu przy windach. Muszę trafić, przy świetle i z odległości pięciu kroków”. Otworzył na oścież żelazne drzwi obydwu wind: jeden szyb był pusty, w drugim Merynos obmacał łatwo wyczuwalne pudło towarowego dźwigu. Wrócił ostrożnie do drzwi, uchylił je bezgłośnie i wyjrzał w wrogą, straszną ciemność sali. Po czym wyciągnął przed siebie rewolwer i wystrzelił dwa razy w mrok. Skoczył natychmiast do kuchni, podnosząc po drodze jednym ruchem lewarki wszystkich kontaktów przy drzwiach. Ogromna kuchnia rozbłysła światłami. Merynos wtulił się między dwa potężne kotły i trwał sztywno wyprostowany w wąskiej szczelinie poza uniesionymi, olbrzymimi pokrywami; uzbrojona ręka drżała mu lekko, gdy wyciągnął ją oszczędnym gestem przed, siebie. Wahadłowe drzwi kołysały się w obydwie strony jak upiorny metronom, jedyny element ruchu w tej przeraźliwej statycznej ciszy. Po chwili drzwi zatrzymały się, ujęte pewną ręką od strony sali, ukazując czarny prostokąt wejścia: w wejściu stanął ZŁY. Palec Merynosa zadygotał lekko na cynglu: teraz mógł nastąpić koniec, finał wielkiej gry. Ale Merynos był graczem na jeszcze większą skalę niż wielkie gry. „Nie!” — mignęło mu przed oczami: zrozumiał w tej sekundzie, jak nigdy dotąd, że zemsta nie należy do kategorii wielkich zwycięstw. „Uciekł! — pomyślał ZŁY — tylko którędy?” Od razu spojrzał w kierunku wind: podbiegł ku obudowaniu i pochylił się nad pustym szybem — naoliwione stalowe liny ginęły w dole, w czarnej, wąskiej przepaści sześciu pięter gmachu i dwóch pięter podziemia. Bez chwili zastanowienia wszedł do pudła towarowego dźwigu i zamknął za sobą żelazne drzwi. Merynos poruszył się, chcąc wyjść ze swej szczeliny. W tej samej chwili drzwi się otworzyły i ZŁY wyszedł z windy, zaś Merynos cofnął się w panice, wrzucony w szparę łomotem własnego serca. „Czyżby była zepsuta? Wyłączona?” — pomyślał Merynos z rozpaczą. ZŁY pochylił się nad pustym szybem, po czym nagle, pewnym ruchem uchwycił stalową linę, zawisł nad czarną otchłanią czworokątnej sztolni i począł zsuwać się w dół. Merynos wyszedł ze swej kryjówki: zataczając się na chwiejnych nogach podszedł do wind. Drżącymi rękami wyjął papierosy z kieszeni podartej marynarki i szukał dalej zapałek. Nie miał ich w kieszeniach, musiał je gdzieś zgubić. Na brudnej podłodze porzuconej przez ZŁEGO windy leżało w kącie pudełko zapałek. Merynos wszedł do windy, pochylił się, podniósł pudełko: było w nim parę zapałek. Prostując się poczuł oszałamiający zawrót głowy, cała krew z mózgu odpłynęła mu ku nogom. Oparł się ciężko o ścianę dźwigu, walcząc z ogarniającym go omdleniem. Gdy się ocknął, winda jecHała powoli w dół. Niezgrabnymi, szybkimi ruchami roztrzęsionych dłoni, tłumiąc napływające mu do krtani mdłości przerażenia, zdążył jeszcze zmienić magazynek w rewolwerze.