Na dole panował półmrok. Słabe, kratowane żarówki, umieszczone w rogach bielonych, piwnicznych ścian ogromnych magazynów, wyłaniały z ciemności kopiaste sterty odzieży, wały skrzynek najprzeróżniejszego kalibru, poustawianych równiutko beczek, pudeł kartonowych, koszów, plecionek. Unosiła się tu mocna, kombinowana woń świeżych ubrań, naftaliny, owoców i mydła. ZŁY szedł wolno nie kończącymi się korytarzami wśród opakowanych fortepianów i ogromnych skrzyń z napisami „Ostrożnie! Szkło”, z których sterczały kłaki ostrużyn i wiechcie słomy. Posłyszał szmer zjeżdżającej windy, cofnął się szybko do tyłu, usiłując podbiec do wyjścia z szybu; nie było to takie proste, nie mógł odnaleźć od razu świeżo przebytych ścieżek w tym labiryncie. Szmer windy ucichł i ZŁY nie słyszał już nic. Instynktownie pochylił się, czając się poza barykadą z dziecięcych wózków. Daleko, w półmrocznej perspektywie przejścia między murem z bel materiałów a ścianą z pudełek z obuwiem, mignęła napięta, wysoka sylwetka z rewolwerem w ręku. ZŁY rzucił się bez szmeru do przodu: obiegł bezgłośnie narożnik z zapasów tekstylnych i skręcił w prawo. — Bach! Bach! Bach! — rozległy się trzy strzały, a potem szybki tupot nóg. ZŁY wskoczył w gęsty las szczotek do zamiatania, ciągnący się pod gołym piwnicznym murem, i po sekundzie puścił się w pogoń za tupotem. Oszalały strachem Merynos strzelił jeszcze dwa razy i biegł dysząc ciężko, zaniedbując wszystkie środki ostrożności. Na lewo zamajaczyła wielka, pionowa płaszczyzna żelaznej bramy magazynu: Merynos dopadł jej błyskawicznie, jak w natchnieniu rozsunął żelazne zawory i zasuwy, otworzył bramę szeroko na oścież i przysiadł w czarnym mroku jej skrzydła: rewolwer latał mu w ręku jak w ataku histerii. ZŁY dobiegł do pustej przestrzeni przed bramą i ujrzał jasno rozświetlony ulicznymi światłami płat nieba nad sobą. Bez chwili namysłu skoczył w otwór bramy; biegł szybko, długim, lekkim krokiem. Przed nim ciągnęło się ze trzydzieści metrów pochyłego wjazdu dla ciężarowych aut, dochodzącego do poziomu ulicy. ZŁY zaczerpnął mocny haust świeżego powietrza i pobiegł w górę. „Ulica — pomyślał z niechęcią — znów cały kołowrót od nowa. Ale do końca. Aż go zagonię na śmierć”. W tej samej chwili posłyszał z tyłu, za sobą, odgłosy zeskakujących z poziomu ulicy na ukośną kostkę pochyłego wjazdu ludzi. Obejrzał się: byli to uzbrojeni milicjanci. Wstrzymał bieg i wolno, ocierając tłuste od dźwigowego smaru ręce o spodnie, wszedł pod górę. W górze, w wylocie wjazdu, na tle czarnej, szklistej i połyskliwej masy Centralnego Domu Towarowego stała na szeroko rozstawionych nogach szczupła, niewysoka postać.
— Nareszcie — rzekł porucznik MicHal Dziarski — spotkaliśmy się. — Po czym uprzejmym, lecz stanowczym gestem wskazał ZŁEMU otwarte drzwiczki czarnego citroena, przy których stał sierżant Maciejak. Auto przy chodniku oraz droga doń obstawione były szpalerem milicjantów, za którym tłoczył się, tłum gapiów. ZŁY uśmiechnął się mimo woli: pochlebiały mu te środki ostrożności. Bez słowa wsiadł do auta.
7
Filip Merynos wprowadził oliwkowego humbera tyłem w podwórze. W dość ciasnej bramie zgiął zderzak, wcisnął błotnik i niebezpiecznie zawadził podwoziem o wystający z nierównego bruku bramy kamień. Wyjął żółtą walizkę spod tylnego siedzenia, zamknął wóz i zadzwonił do drzwi Olimpii Szuwar.
Olimpia otworzyła i Merynos wszedł bez słowa na górę. W pokoju było czysto sprzątnięte, miękkie, przytulne światło nocnej lampki rozjaśniło wygodny półmrok. Merynos stanął na środku pokoju.
— Jak ty wyglądasz? — szepnęła Olimpia, ogarniając go przerażonym spojrzeniem.
W istocie — prezes Filip Merynos wyglądał strasznie. Rozdarta marynarka i koszula odsłaniały gołe ciało, spodnie miał na kolanach poszarpane i wytarzane w białym pyle, twarz pokryta była sinym obrzękiem i grubą warstwą zastarzałego kurzu, w którym ściekający kroplisty pot żłobił brudne smugi, pasma i bruzdy.
— Tu jest prawie milion złotych — rzekł Merynos rzucając żółtą walizkę na stół — te pieniądze należą do nas. Jedziesz?
— Zrozum, Filipie. — zaczęła Olimpia; setki słów, pytań, wątpliwości cisnęły jej się na wargi i jak zwykle w takich momentach nie wiedziała, od czego rozpocząć. Wszystkie skrupulatnie przygotowane w samotnych rozmyślaniach tłumaczenia i perswazje rozpłynęły się naraz nie wiadomo gdzie.
— Trudno — rzekł Merynos nie czekając na odpowiedź — ja jadę. Muszę jechać. Słuchaj, Olimpio, Czy pozwolisz mi się u ciebie umyć?
— Jak możesz o to pytać? — rzekła Olimpia z gorzkim wyrzutem; w jej wielkich, bławatnych oczach błysły łzy. Weszła do łazienki i odkręciła krany. Rozległ się mocny szum spadającej do wanny wody.
Merynos rozebrał się i przeszedł do łazienki. Olimpia wróciła do pokoju i pochyliła się nad kupką złachmanionej odzieży. Machinalnie poczęła ją otrzepywać i rozprostowywać. Po chwili wyjęła z szafy szczotkę, igłę, nici i włączyła elektryczne żelazko. Oczy jej znów zwilgotniały. Z łazienki dochodziło pluskanie się i zapach gorącej pary. Po kilkunastu minutach wszedł Merynos, owinięty w płaszcz kąpielowy, rzucił się na tapczan i zapalił papierosa. W chwilę potem zasnął z zapalonym papierosem w ustach: napięte do niemożliwości przez tyle godzin nerwy odmówiły wreszcie posłuszeństwa. Olimpia delikatnym ruchem wyjęła mu papierosa z ust. Pod powiekami czuła ciągle łzy. „Oto jest człowiek — myślała — który mnie bardzo potrzebuje. Kocha mnie i potrzebuje”.
Po dwóch godzinach Olimpia dotknęła lekko ramienia Merynosa. — Filipie — powiedziała — przepraszam, że cię budzę, ale może masz coś pilnego do załatwienia? Zasnąłeś tak nieoczekiwanie.
— Co? Jak? — Merynos gwałtownie otrząsnął się ze snu: po sekundzie oczy jego wypełniły się przytomną czujnością.
— Nie denerwuj się — rzekła łagodnie Olimpia. — Jeśli nic nie masz do załatwienia, to pościelę ci i zostaniesz na noc.
Merynos zerwał się, przeciągnął, przysiadł na tapczanie i rozejrzał się za papierosami. — Jesteś prawdziwym skarbem, Olimpio — powiedział poważnie. „Tak już mówił ktoś do mnie — pomyślała Olimpia — tylko że słowa Witolda były ironią, a te są głębokim przekonaniem”. — Muszę iść jeszcze do biura — dodał Merynos wstając — a nocy nie spędzę u ciebie. Nie mogę. Pewni ludzie wiedzą o nas zbyt wiele.