— Rozumiem — rzekła Olimpia — tu są twoje rzeczy.
Na krześle leżało odczyszczone i prowizorycznie pocerowane ubranie. Na złożonych porządnie, odprasowanych spodniach lśnił niebieskawym połyskiem duży, czarny rewolwer.
Niska, obszerna piwnica, ciągnąca się załomami, zatłoczona starym szmelcem i wszelkiego rodzaju śmieciem, pełna była sinawego dymu i swądu eksplozji. Skulony w odległym kącie Jonasz Drobniak oderwał raz jeszcze głowę od ziemi i pobiegł ku przeciwległej ścianie, gdzie grzmotnął przed chwilą wybuch. Dusząca woń prochu tamowała oddech i wgryzała się w oczy, lecz ściana pozostała nie naruszona. — Cholera! — zaklął półgłosem Drobniak — znów nie tu! Gdzie to może być? — Zsunął melonik na Tył głowy i raz jeszcze sięgnął po notes. „Tu musi coś być, w tej piwnicy” — pomyślał po raz nie wiadomo który tego dnia. W notesie widniały dane wypisane z ksiąg handlowych spółdzielni „Woreczek”: jakieś daty i potężne sumy inwestycyjne, wydatkowane na przebudowę magazynów spółdzielni, na specjalne przekopy instalacji telefonicznych. Tu gdzieś musi być jakaś kryjówka” — gryzł się Drobniak. Po raz nie wiadomo który rozpoczął żmudny marsz wzdłuż murów piwnicy, opukując ściany kolbą rewolweru. Zatrzymał się na chwilę w miejscu, w którym oddźwięk wydał mu się nieco inny, sięgnął do kieszeni i wyjął rozdartą tubkę „Kalodontu”: na jej dnie pozostało jeszcze trochę wybuchowego materiału. „Nie — pomyślał — dosyć tej zabawy. ON i tak musi tu niebawem przyjść. A poza tym. — spojrzał na zegarek — zbliża się chwila, w której zacznie działać Juliusz Kalodont. Na barkach tego dzielnego starca spoczywa teraz ogromna odpowiedzialność. Czy ją udźwignie? Czy aby świadomość jej ciężaru nie sparaliżuje mu ruchów? Zaś ja. — uśmiechnął się w duchu — jestem po prostu bardzo głodny, nic nie jadłem od blisko trzydziestu godzin. Tak można tylko w sensacyjnych powieściach. Trzeba zatem coś zjeść”.
Otrzepał się z kurzu, zgasił światło i opuścił piwnicę, zamykając ją starannie na kłódkę. Na pustawym placu Grzybowskim znalazł jeszcze otwarty kiosk ze słodyczami, w którym wypił butelkę mineralnej wody pod nazwą „Dąbrówka” oraz zakupił trzy paczki toruńskich pierników w kształcie serduszek. Następnie przeszedł na ulicę Próżną i dobytym z kieszeni kawałkiem kredy napisał wielkimi literami na emaliowanym zielonkawo-czerwonym szyldzie spółdzielni „Woreczek”: „Uwaga, ZŁY! Czekam w magazynach.” oraz wyraźnie wyrysował numer bramy przy ulicy Bagno. Wszedł do bramy i na murze, przy wejściu na klatkę schodową, napisał: „Uwaga, poruczniku! Czekam w magazynach przy ulicy Bagno.” Wychodząc z bramy zatrzymał się jeszcze na chwilę i powtórzył obydwa napisy na trotuarze, tuż przed bramą. Po czym wrócił na ulicę Bagno, wsiadł do dobrze znajomej, okaleczałej karoserii starego forda i wymościł sobie wygodne miejsce, chrupiąc ze smakiem nieco już podstarzałe toruńskie serduszka. Doznawał nawet czegoś w rodzaju wygodnego spokoju, mimo że bolała go każda kosteczka.
W dwie godziny potem na progu piwnicy stanęła wysoka, ciemna postać. Wprawnie zdjęła kłódkę i znikła w czeluściach starych schodów. Jonasz Drobniak nawet nie drgnął. Zadowolony uśmieszek przebiegł mu po wargach: był to uśmiech człowieka, któremu zgadza się ostatnie i ostateczne podsumowanie. — A teraz — szepnął — kolej na następnych panów. Zbliża się chwila waszego wejścia na scenę, panowie.
— Nie ma obywatela porucznika Dziarskiego — rzekł obojętnie milicjant w biurze przepustek Komendy Stołecznej MO.
— Jaaaak to. nie ma? — wybąkał Juliusz Kalodont; wyglądał niepokojąco — włosy miał zmierzwione, maciejówkę przekrzywioną, wzrok dziki, czesuczową marynarkę nader pomiętą: widać było od razu, że brał udział w sprawach równie doniosłych, jak gwałtownych i że mnóstwo wysiłku kosztowało go to, by znajdować się teraz właśnie w tym tu miejscu. — I co teraz będzie? — powtórzył z akcentem rozpaczliwego niepokoju — przecież jest już po wpół do dziewiątej?
— Faktycznie — przyznał milicjant, z wyraźną skłonnością do ziewania w głosie — godzina się zgadza. Po wpół do dziewiątej. I wczoraj było tak samo o tej porze, i jutro tak będzie — ciągnął, zdradzając tym samym wiarę w filozoficzną tezę, według której nic się na świecie nie zmienia.
— Panie! — zawołał Kalodont — ale przecież tam ktoś musi być! Jakiś dyżurny!
— Tam? — zdziwił się spokojnie milicjant — to znaczy gdzie?
— U porucznika Dziarskiego! — w głosie Kalodonta zadrgała nadciągająca awantura. — Panie! — zawołał, wpychając głowę w okienko — tu chodzi o życie ludzkie!
Milicjant spojrzał na Kalodonta z niechęcią. — Wyjm pan głowę — rzekł zimno; po czym dodał obojętnie: — Zawsze chodzi p życie ludzkie. Tak czy inaczej. — Ujął jednak słuchawkę wewnętrznego telefonu i powiedział: — Tu biuro przepustek. Obywatelu inspektorze, jakiś obywatel do porucznika Dziarskiego. Mówi, że. — Po chwili położył słuchawkę. — Dowód osobisty proszę — rzekł do Kalodonta, Kalodont sięgnął nerwowo do kieszeni i natrafił na list, który parzył mu palce. Wyciągnął dowód, milicjant wypisywał długo przepustkę, wreszcie zjawił się drugi milicjant i zaprowadził Kalodonta do pokoju na piętrze. Po drodze, na schodach, Kalodont układał gorączkowo powitalne słowa, z jakimi zwróci się do Dziarskiego, tak aby nie hamować w niczym szybkości działania porucznika, a jednocześnie wyjaśnić mu możliwie dokładnie i wyczerpująco istotę rzeczy. Martwił się tym tylko, że najprawdopodobniej nie zdąży powiedzieć wszystkiego, gdyż porucznik Dziarski zerwie się do akcji jak motor na żużlu, nie bacząc na zasadnicze klauzule ostatniej woli Jonasza Drobniaka dotyczące ZŁEGO. W pokoju na piętrze siedział za biurkiem zażywny, grubawy facet w samodziałowej marynarce i bez krawata, czyszczący starannie szklaną lufkę. — Pan do porucznika Dziarskiego? — spytał Kalodonta. — Tak, tak — przytwierdził skwapliwie Kalodont — bardzo pilna sprawa. — To niech pan siada — rzekł obojętnie grubawy. Kalodont usiadł: miał wrażenie, że list przepala mu marynarkę. Kilkakrotnie unosił głowę, chcąc coś powiedzieć, lecz grubawy facet nie zdradzał ochoty do rozmowy, Kalodont zaś gryzł własny język, wiedząc dobrzej że jest on o parę milimetrów za długi, podczas gdy sytuacja wymagała maksymalnej dyskrecji. Toteż sapał ciężko i ocierał kraciastą chustką kroplisty pot z czoła. Wydawało mu się, że to czekanie nie skończy się nigdy. „Co on może robić, ten Dziarski? — myślał nerwowo — gdzie jest ZŁY?” Na myśl o tym, jak wiele przeszkód i trudności dzieli go od prawidłowego wypełnienia ostatniej woli Jonasza Drobniaka, ogarniało go bezbrzeżne znużenie i rezygnacja.
8
— Nazwisko? — spytał Dziarski.
— Nowak.
— Imię?
— Henryk.
— Lat?
— Trzydzieści dwa.
— Mieszka?
— Anin. Słoneczna cztery.
— No, tak — powiedział Dziarski i poczuł nagłe skrępowanie. Nie wiedział, o co dalej pytać. Nawet przestraszył się, gdyż pojął, że taki brak inwencji w śledztwie zdarza mu się po raz pierwszy w życiu. „Ale to jest bardzo niecodzienne śledztwo” — usiłował pocieszyć się.
— Słuchajcie, Nowak — zaczął Dziarski — ciążą na was podejrzenia o dwa zabójstwa i ogromną ilość aktów gwałtu. Oczywiście, jesteście aresztowani. Wytoczy się wam proces z oskarżenia publicznego. Mówię wam to od razu, żeby nie było między nami nieporozumień. Żebyście nie wyobrażali sobie, że to jakieś przejściowe zatrzymanie czy małe przesłuchanie dla wyjaśnieni. Jestem uprawomocniony do osadzenia was w więzieniu bez nakazu sądu.