— To dlaczego wasze czyny są zaprzeczeniem tych jasnych i prostych prawd! — krzyknął niemal Dziarski. — Jak to rozumiecie, to musicie także zrozumieć, że u nas w kraju nie ma miejsca na prywatną inicjatywę w zakresie prawią, że to jest właśnie łamanie praworządności, takie wymierzanie sprawiedliwości na własną rękę, że jest jedno jedyne prawo, obowiązujące wszystkich, i że są ludzie powołani do chronienia tego prawa! Natomiast łamanie go, nawet w najlepszych intencjach, będzie z całą surowością karane! Napastnik i awanturnik, działający, jak mu się wydaje, w celach szlachetnych, pozostaje w świetle prawa awanturnikiem i napastnikiem, niweczącym spokój publiczny. I wy, Nowak, jako taki będziecie sądzeni i mam nadzieję. surowo ukarani.
— To jednak — rzekł wolno i w zamyśleniu ZŁY — pan wierzy w moje dobre intencje. Nigdy bym tego nie przypuszczał. Spodziewałem się, że ma mnie pan za zwykłego łobuza.
— Miałem — mruknął Dziarski — ale potem zmieniłem zdanie. Zresztą. to nie ma nic do rzeczy. Mam was teraz za niezwykłego łobuza, jeśli już koniecznie chcecie wiedzieć, za co was mam.
— Nie, nie i nie! — krzyknął naraz ZŁY wznosząc zwinięty kułak, który zawisł nad biurkiem na sekundę przed rąbnięciem w blat. — Przepraszam — rzekł po chwili ze szczerą skruchą — proszę mi wybaczyć.
— Zapominacie się — napomniał go surowo Dziarski.
— Chciałbym coś panu wytłumaczyć — rzekł nagle, choć z wahaniem, ZŁY — nie jestem tylko pewny, czy mnie pan zrozumie?
— Postaram się — rzekł prosto Dziarski, pojął naraz, że zbliża się powoli do tego, do czego dążył podświadomie od początku tej rozmowy: najbardziej w tej chwili pragnął zwierzeń siedzącego naprzeciw człowieka.
— Widzi pan — zaczął ZŁY marszcząc czoło w wysiłku trafnego formułowania przetrawionych w sobie od dawna, lecz nigdy nie uzewnętrznianych myśli — czytałem niegdyś taką książkę o różnych tajnych mafiach na Sycylii, o tajemniczych związkach, które zowią się w Neapolu camorrą, o dawnych obyczajach korsykańskich, opartych na prawie vendetty. Być może, że dużo z tego nie rozumiałem, być może, że niektóre rzeczy pojąłem źle, ale widzi pan, ja, zanim zacząłem to, co robiłem, długo rozważałem w sobie i szukałem. Czego szukałem? Wiem dobrze czego, chociaż nie potrafię tego panu powiedzieć, nie wiem, jak to się nazywa. Wszystko, co wiem, wiem z przygodnie czytanych książek, z filmów. Mało razy udało mi się w życiu rozmawiać z ludźmi, od których mógłbym się czegoś nauczyć, coś wziąć. Otóż ja czytałem o tych mafiach, camorrach i vendettach i doszedłem do wniosku, że są to rzeczy złe, bardzo niedobre.
— Słusznie — wyrwało się Dziarskiemu.
— Nie wiem — ciągnął ZŁY — czy ja właściwie oceniam to wszystko, zaraz panu powiem jak. Otóż wydaje mi się, że te mafie i camorry stwarzają własne jakieś prawo i wykorzystując swą sprężystość i tajemniczość, działają skuteczniej niż ciężki aparat policyjny i sądowy. Łatwiej dokonać jest skrytobójstwa niż przeprowadzić prawidłowy proces, prawda?
— Prawda — mruknął Dziarski; drażniła go ta słuszność rozumowania.
— Zawsze przy tym można powiedzieć, że taka mafia broni interesów pokrzywdzonych, ale to jest tylko maskowanie okrucieństwa szlachetnymi frazesami, no nie? W istocie takie wymierzanie sprawiedliwości na własną rękę, owe vendetty i obyczaj samowolnej zemsty wydają mi się czymś bardzo groźnym dla społeczeństwa. To jest to, czego ja się nauczyłem z tej książki.
— A więc dlaczego prowadził pan identyczną działalność w Warszawie? — spytał cicho i dobitnie Dziarski; natychmiast też, gdy wypowiedział te słowa, pojął po raz pierwszy ich niesłuszność, pojął to tak nagle i tak wyraziście, że o mało co nie uderzył się dłonią w czoło, gestem człowieka pragnącego wykrzyknąć: „Ależ ze mnie zakuty łeb!..” Dzięki temu nie zauważył, że to dziwne śledztwo nabiera coraz więcej cech towarzyskich.
— Tego zawsze najbardziej się obawiałem — rzekł cicho ZŁY; patrzył Dziarskiemu w oczy prosto, jasno i uczciwie jak człowiek, który nie ma nic do ukrycia i który bardzo mocno wierzy w to, co mówi. — Zawsze — dodał jeszcze ciszej — obawiałem się, że to, co czynię, uważane będzie za regulowanie prywatnych porachunków. Tymczasem ja prowadziłem działalność wychowawczą.
— Czy również w celach wychowawczych gonił pan dziś człowieka przez całe miasto? — spytał twardo Dziarski.
— Nie — rzekł równie twardo ZŁY — dziś goniłem tego człowieka, by uregulować pewne porachunki. Ale te porachunki wiążą się ściśle z moją działalnością wychowawczą.
— Ciekawe — rzekł wymijająco Dziarski, gdyż nie wiedział, co powiedzieć.
— Niech pan posłucha — rzekł ZŁY, kładąc rękę na blacie biurka. — Pan wie bardzo dużo o prawie, zaś ja wiem bardzo dużo o ludziach. Wie pan równie dobrze jak ja, że w tej chwili mnóstwo jest w Warszawie ZŁYCH ludzi. Takich złych jak ja, takich, którzy napadają, biją, awanturują się, napastują niewinnych przechodniów na ulicach z najrozmaitszych przyczyn. Nazywa się ich chuliganami, chociaż przyznam się panu, że ja nie wiem, gdzie i kiedy kończy się chuligan, a zaczyna się zwykły bandyta, i czy facet, który odrzyna drugiemu facetowi nożykiem palce, bo taka mu przyjdzie po pijacku fantazja, to chuligan czy zbój? Otóż chuligaństwo jest wrzodem i pan o tym wie najlepiej. Ten wrzód leczy się rozmaitymi sposobami: większość z nich wydaje mi się bardzo nieskuteczna. Urządza się konferencje, radzą nad tym pedagodzy, nauczyciele, psychologowie, prawnicy, milicjanci, specjaliści od świetlic i lekarze. Czy mogę zapalić papierosa? — spytał nagle.
— Proszę — rzekł Dziarski, wyrwany z zasłuchania; nie mógł się oprzeć wpływowi tych zdań — prostych, czasem niezręcznych, lecz jakże pełnych treści. Podał ZŁEMU paczkę „Sportów” i zapałki. ZŁY zapalił i podał ognia Dziarskiemu, który również sięgnął do paczki. — Niech pan mówi — rzekł Dziarski.
— Ja też nad tym dużo myślałem, och, nie ma pan pojęcia, jak dużo. — nagły skurcz przeleciał po twarzy ZŁEGO — nie wiem nawet, czy to można nazwać myśleniem, tę. mękę. Nie jestem pewien, czy pan o tym wie, ale każdy taki zły człowiek, każdy łobuz, chuligan, a nawet bandyta ma w życiu chwilę, kiedy chce wrócić do ludzi. Ta chwila więcej jest warta — ZŁY pochylił się żarliwie nad biurkiem, wiążąc Dziarskiego napięciem głosu i spojrzenia — więcej znaczy niż setki świetlic, niż miliony wychowawczych pogadanek, niż najbardziej ponura cela więzienna. Taki moment nachodzi każdego z tych złych ludzi z najróżniejszych przyczyn. Bywa tak, że pokocha się dziewczynę i wtedy. Albo tak, że zobaczy się na ulicy dziecko i pomyśli się, że samemu też by się chciało takie mieć. Albo zajdzie się kiedyś do kolegi, który akurat leży po przyjściu z pracy na tapczanie, w miękkich pantoflach, czyta gazetę, a żona podaje mu świeżutką jajecznicę. Często bywa to strach przed karą, który spadnie na człowieka nieoczekiwanie, bez specjalnych powodów, tylko tak znienacka podejdzie pod serce i pod gardło i zatrzęsie całym ciałem. Mogą też być. ale to nieważne. Ważne jest to, że ja, człowiek prosty, nieuczony, postanowiłem warszawskim chłopakom pomagać w osiągnięciu takiej chwili, takiego momentu. Bo trzeba panu wiedzieć, poruczniku, że ten moment najczęściej przychodzi wtedy, gdy się solidnie otrzyma po krzyżach. Kiedy chłopczyk tak poszoruje trochę zębami po bruku, zainkasuje kilka obcasów w brzuch i w oczy, przeleży parę dni w szpitalu, to wtedy zaczyna kombinować, że najlepiej opłaca się zaprzestać.