Dziarski palił milcząco. ZŁY zaciągnął się głęboko i rzekł: — Są tacy, którzy takiej chwili nie przeżywają nigdy. Tych trzeba tępić. Są tacy, którzy moment taki lekceważą, pomijają, zgniotą w sobie, utopią w drwinach i w wódce. Tych też trzeba tępić, takim świetlice już nic nie pomogą. Ale tym młodym, tym najmłodszym, co to wkraczają na warszawską ulicę z siedemnastoma latami w mięśniach i z ideałem kopyta w sercu, którzy wierzą, że najważniejszą rzeczą w życiu jest uderzyć tak, aby uderzony już się nie podniósł, tym trzeba dać szansę. Trzeba ich wychowywać. Na własnej skórze muszą się przekonać o tym, że nie ma silnych, że największy kozak znajdzie lepszego od siebie. Wie pan — w głosie ZŁEGO zadźwięczała gorycz — bolało mnie zawsze najbardziej, gdy tłum pyskował: „Młodego bije! Stary byk, a takiego młodego kopci!” Ale tak trzeba, niech mi pan wierzy, poruczniku, tak trzeba! — ZŁY uniósł się, wyprostował, po czym zawisł nad biurkiem na szeroko rozstawionych rękach: twarz jego nosiła wyraz tak skupionego przeżywania własnych słów, że wydawała się pełna cierpienia. Zawołał pełnym, mocnym głosem:
— Robiłem tak, aby tamci, których biłem, więcej tego nie robili, co robili przedtem! Tylko wtedy miało to jakiś sens. Pewny jestem, że w ośmiu wypadkach na dziesięć udało mi się osiągnąć mój cel. Wolałbym zabić takiego drania! — krzyknął naraz — niż puścić go z przeświadczeniem, że jutro zacznie od nowa!
— Bzdury! — rzekł zimno Dziarski — mówicie bzdury — urwał nagle, jakby hamując się poniewczasie; doznał przez sekundę uczucia zupełnej dezorientacji: to już nie było badanie, to nie była nawet rozmową. To była dyskusja. — A skąd wy to wszystko tak dobrze wiecie? — spytał po chwili, starając się przybrać ton lodowatej wyższości. — Taki z was psycholog? Takie macie wypracowane teorie? — zadrwił impertynencko.
— Psycholog nie psycholog — rzekł ZŁY — ale widzi pan, co tu dużo gadać, ja jestem jednym z nich.
Zabrzmiało to tak bezpośrednio i szczerze, że Dziarski znów stracił się na chwilę. Wyszarpnął z paczki nowego papierosa i zapalił. ZŁY usiadł z rękami splecionymi między kolanami, kiwając się lekko jak (stary, spracowany drwal. „Cóż to za brednie? — dręczyło Dziarskiego — toż to parodia śledztwa”.
— Nowak — rzekł Dziarski po chwili — mam do was prośbę.
— Tak — rzekł ZŁY w zamyśleniu — słucham pana?
— Mówiąc o przyczynach, które powodują ów moment zastanowienia w życiu każdego człowieka, pominęliście coś. Pamiętacie? Czy możecie mi teraz wyjawić tę ostatnią przyczynę? To. — Dziarski zawaHal się i wpatrzył uporczywie w ognik obracanego w palcach papierosa — to. nie należy do śledztwa — zakończył zmienionym głosem, po raz pierwszy nadając piętno nieoficjalności tej rozmowie.
— Mogę — rzekł ZŁY z prostotą — to są wyrzuty sumienia, ta przyczyna.
Pochylił głowę i ukrył ją w dłoniach. Siedział w ten sposób przez chwilę; linia jego pochylonego karku i wgiętych ramion rysowała się tak bezbrzeżną rozpaczą, że Dziarski poczuł skurcz serca. Co za histerie! — usiłował wmówić w siebie niesmak, lecz natychmiast oblał się rumieńcem zażenowania. — Dlaczego niszczę w sobie bez ustanku coś, czego zniszczyć się nie da?” — pomyślał, wściekły na samego siebie. W postawie ZŁEGO nie było histerii — było cierpienie. Gdy uniósł twarz, oczy miał przygasłe i dwie ciężkie bruzdy żłobiły mu policzki wokół ust. Z twarzy tej biło jakieś okropne uczucie nigdy nie zmazanej winy. „To straszne! — pomyślał Dziarski ze zgrozą. — Życie tego człowieka musi być w gruncie rzeczy piekłem. Tylko dlaczego? I dlaczego nie zauważyłem dotąd tych bruzd?”
— W czterdziestym ósmym roku — ZŁY zaczął mówić i Dziarski poczuł zimny dreszcz wzruszenia, pełznący mu mrowiem po plecach: taki dreszcz zjawia się zawsze, gdy w powietrzu zawisają rzeczy wielkie, niepowtarzalne, gdy powiew niezwykłości poprzedza mające paść za chwilę słowa — na początku czterdziestego ósmego roku — powtórzył ZŁY — byłem jednym z najsłynniejszych kosiorów Pragi. Teraz rozumie pan, poruczniku, że ta przechwałka ma pokrycie, że stać mnie na to, aby być kozakiem na dużą skalę, czymś więcej niż lokalną sławą peryferyjnej dzielnicy, prawda? Należałem wtedy do hofty Buchowicza: była to słynna banda, szeroko zakrojony gang, działający na podmiejskich liniach kolejowych, zajmujący się głównie rozprowadzaniem bimbru, tańszego od monopolowej wódki, oraz mnóstwem innych, drobniejszych, lecz równie dochodowych numerów. Nie ma co ukrywać, to było moje środowisko, nie znalazłem się w nim na skutek jakichś upadków, tkwiłem w nim od najwcześniejszego dzieciństwa. Jestem synem małego handlarza kiełbasami, mój ojciec był biednym człowiekiem, ale na pewno nieuczciwym w najprostszym sensie tego słowa: zawsze zamieszany był w tysiące malutkich szwindli i siucht i organicznie związany z ową lotną masą ubogich kombinatorów, faktorów, pośredników, kanciarzy i aferzystów, oblepiającą chłopskie jarmarki i wielkomiejskie place targowe. Od najwcześniejszej młodości żyłem w atmosferze uwielbienia dla siły pięści i okrucieństwa, które nazywano w tym środowisku męskością. W ciasnych, zagraconych mieszkaniach Bródna i Pelcowizny, Szmulek i Targówka odbywało się wszystko na oczach dziecka: krwawe orgie pijackie i najbrutalniejsza miłość, przewijali się słynni owego czasu bandyci i paserzy — ta moja rodzina, grząska warstwa półprzestępców stanowiła dla nich idealną glebę, na której rosły ich czyny. Mój ojciec chodził nieustannie pijany i w chwilach gdy mnie nie bił, brał mnie na kolana i zionąc wódką śpiewał mi ulubioną swoją piosenkę o ułanie, który wrócił na urlop do domu, zaproszony został na wesele i wymordował kawaleryjską szablą cały ślubny orszak, ponieważ poczuł się czymś urażony. Cała ta historia miała jakoby dziać się ongiś na Czerniakowskiej ulicy, zaś ułożona w piosenkę stanowiła jeden z hymnów warszawskiego rynsztoka; muszę przyznać, że w tym czasie czyniła na mnie ogromne wrażenie i każdą uroczystość rodzinną, imieniny czy chrzciny, uważałem za całkowicie nieudaną, o ile nie kończyła się rozprawą nożową i Pogotowiem. W takim klimacie rosłem i wyrosłem na nieodrodne dziecko, krew z krwi i kość z kości swego środowiska. Od dzieciństwa nosiłem w sobie talent do bicia, wielki, nieprzeciętny talent! Czy mam panu to tłumaczyć, poruczniku? Boję się, że mi się nie uda tego wyjaśnić, skąd i dlaczego wiem, jak to się robi. Po prostu umiem to robić, tak jak inni potrafią malować obrazy, pisać wiersze lub pięknie śpiewać. — ZŁY uśmiechnął się z rodzajem goryczy, z gorzkim, wstydliwym zażenowaniem. — Dość, że gdy osiągnąłem wiek dwudziestu pięciu lat, cieszyłem się nieprzeciętną sławą w tym zakresie. Mój ojciec był ze mnie dumny, ludzie się mnie bali, zaś niektórzy z przyjaciół od serca tłumaczyli mi wśród pijackich czułości, że nie mogą zrozumieć, dlaczego nie ciągnę świetnych zysków z tego swojego talentu. Bo, widzi pan, poruczniku, ja miałem wstręt do rozboju i wstręt do złodziejstwa — kocHalem wyłącznie rozróbę. Bójka aż do ostatecznych konsekwencji, awantura, rzucenie przeciwnika na ziemię i wymuszenie na nim zupełnej kapitulacji — oto; co mnie brało. Mogłem zabić człowieka, nie dla korzyści, ale dlatego, że nie chciał się poddać mojej woli. Praska hewra uważała mnie w gruncie rzeczy za dziwaka, ale nie okazywała tego, bojąc się mnie; nie mieściło im się w głowie, że facet, który może mieć wszystko, nie ma czasem na papierosy. I dopiero Władek Buchowicz zrozumiał, o co chodzi, i dlatego potrafił mnie właściwie wykorzystać.
ZŁY zatrzymał się na chwilę, zapalił papierosa i odwrócił go ogniem ku zagłębieniu dłoni. Zaciągnął się dwa razy i kontynuował bez zachęty ze strony Dziarskiego: