— Buchowicz. to była gwiazda. To był as. Pochodził gdzieś z Siekierek, z samego serca dżungli warszawskiego świata przestępczego. Na Pradze pojawił się zaraz po wojnie i wypłynął od razu na słynnej aferze z rembertowskim bimbrem. Buchowicz nosił w sobie również wielki talent: był to geniusz organizacji. Spotkaliśmy się kiedyś na jakiejś pijatyce, na imieninach jednego z jego ludzi: piliśmy przez dwa dni wódkę w małym, krzywym domku gdzieś na Kawęczyńskiej, zaś nad ranem trzeciego dnia Buchowicz wyrzucił wszystkich kopniakami z mieszkania i powiedział do mnie: „Razem możemy dokonać dużych wżery. Ja pomyślę, ty zrobisz. No, co? Zgoda?” Zgodziłem się. Wypiliśmy całą wódkę, jaka była w mieszkaniu, i położyliśmy się spać. Nazajutrz obudziliśmy się jako wierni, oddani sobie przyjaciele.
Buchowicz był nieco starszy ode mnie. I dużo sprytniejszy. Wiedział, jak należy ze mną postępować. Wiedziałem o tym, że zajmował się każdym możliwym świństwem, od zwykłego rabunku do sprzedaży metylowego alkoholu, ale w te sprawy mnie nie wciągał. Był to okres, gdy Buchowicz montował wielką sieć szantażów i wymuszeń: ambicją jego było stworzenie misternego gangu o charakterze terrorystycznym, sprawującego tyrańskie rządy w całym świecie przestępczym Pragi, kontrolującego targowiska, jarmarki, handel mięsem z nielegalnego uboju, dostawę bimbru do miasta, czarną giełdę, drobnych spekulantów walutowych, owocarskie i transportowe kombinacje, wszelakie brudne tachle rozmaitych aferzystów. Był to plan śmiały i wielki, trzeba przyznać, że zapaliłem się do niego. To była dla mnie robota, rozumie pan, poruczniku? W głębi duszy gardziłem tymi ludźmi i sprawiało mi prawdziwą rozkosz katowanie opornych, zdzieranie z nich okupu i haraczu, zmuszanie ich za pomocą okrucieństw do bezwzględnego posłuszeństwa. Już wkrótce zasłynąłem na Pradze jako wspólnik i prawa ręka Buchowicza. Buchowicz nie był drobnostkowy: zawsze podkreślał naszą równorzędność, nie zgrywał szefa, mimo że był mózgiem całego przedsiębiorstwa i kierował mną. Dlaczego tak postępował? Przede wszystkim dlatego, że się mnie bał. Ten zwierzęco silny, okrutny mężczyzna, niepohamowany, gwałtowny i dziki, który zabicie człowieka traktował na równi z wypiciem kieliszka wódki, bał się mnie od pierwszej chwili, gdy mnie ujrzał. Dlaczego? Tego nie potrafię wytłumaczyć, wiem tylko, że gdy na niego patrzyłem, czułem, że ogarnia go jakieś wewnętrzne drżenie. Nigdy nie mógł wytrzymać mego wzroku, zawsze uciekał gdzieś spojrzeniem, nie patrzył mi prosto w oczy. Powtarzał mi często przy wódce: „Ja ciebie nie rozumiem, słyszysz? Nie mogę zrozumieć, że nie lecisz na forsę, że nie chcesz władzy, rządzenia?” To była prawda — nie pożądałem niczego z tych rzeczy. Gdy ktoś mi się bezpośrednio, oko w oko przeciwstawił, pożądałem z piekielną siłą zwycięstwa nad nim; ale nigdy nie myślałem o tym, aby rządzić moim światem. Pragnąłem tylko chwały, uwielbienia, taniej, czołobitnej potulności ze strony rozmówców, objawów owej specyficznej, łobuzerskiej popularności, w której mieszają się cześć i obawa mężczyzn, bojaźliwe i zalotne spojrzenia dziewcząt, nagła cisza, zalegająca salę tańca, gdy wchodziłem tam rozkołysanym krokiem na czele grupki podchmielonych kumpli. Wystarczyła mi sława, awantura i to, że żyłem w ojczyźnie. Niech mnie pan źle nie zrozumie, poruczniku — uśmiechnął się melancholijnie ZŁY. — Ja nie nadużywam wielkich słów. Moją ojczyzną były ciemne, peryferyjne uliczki o rozdartych brukach, moją ojczyzną były woniejące kapustą, brudne schody plugawych praskich kamienic, tanie bary o przepierzeniach z dykty i ciepłe, ciemne wnętrza praskich straganów na bazarach — w tych budach grałem w karty, piłem wódkę, kocHalem dziewczęta, paliłem papierosy w czasie nie kończących się warszawskich gadek i mów, w błocie pomiędzy tymi straganami biłem się, zwyciężałem, płynąłem przez swoją młodość. To jest moja ojczyzna, nie potrafię gdzie indziej żyć i dlatego chyba kocham ją. Natomiast Władek Buchowicz pożądał z dziką namiętnością pieniędzy i władzy i może dlatego postanowił mnie w końcu zabić. Widocznie nie mógł osiągnąć tego wszystkiego mając przy sobie jako przyjaciela człowieka, którego się śmiertelnie bał, na widok którego miękł jak stara szmata. Nawet rozumiem go dobrze, chociaż ja nigdy się nikogo nie bałem.
— Okazja? — ZŁY uśmiechnął się krzywo i naraz uśmiech ten przeszedł w ów specyficzny grymas cierpienia i męki, jakby na wspomnienie tamtych straszliwych spraw. — Okazja nadarzyła się zupełnie nieoczekiwanie. Zaczęło się tak: jechaliśmy pijani we czterech z Dworca Wschodniego do Karczewa, na jakieś ogromne pijaństwo, na imieniny do jednego z potentatów czarnego rynku mięsnego. Buchowicz, ja i jeszcze dwóch ludzi ze straży przybocznej Buchowicza. W podmiejskim pociągu elektrycznym rozrabialiśmy na całego: awantura, picie wódki, cały wagon dla nas, rzyganie w kąt. zna pan te rzeczy, poruczniku, co? Oczywiście — nikt nie miał odwagi nam się przeciwstawić, nasz wygląd mówił za siebie; ludzie umykali chyłkiem z przepełnionego wagonu, konduktor ominął go z daleka. Byłem bardzo pijany i zdolny do wszystkiego, Buchowicz trącił mnie w pewnej chwili i powiedział: „Ty, Heniek, popatrz, jaka w dechę laleczka”. Spojrzałem we wskazanym kierunku: na ławce siedziała śliczna, młoda kobieta, obok niej — młody mężczyzna, obserwujący nas z tłumioną rozważnym strachem wściekłością w oczach: ubrany był w jakieś amerykańskie ciuchy po wojsku, przerobione na cywilne ubranie, jakich pełno było w tym czasie z wszystkich Czerwonych Krzyży i innych instytucji dobroczynnych. Spojrzałem na tego faceta, oczy zetknęły się i mimo zamroczenia wódką odnalazłem w nich coś, co wywołało we mnie wstyd i niepohamowaną żądzę awantury zarazem; Powiedziałem do Buchowicza: „Zakładasz się, że ją pocałuję przy tym pacanie?” Buchowicz uśmiechnął się jakoś niedobrze. „Trzymam — rzekł, — każdą forsę kładę”. Wtedy nie rozumiałem, że to była prowokacja, zagrała we mnie szaleńcza, nieprzytomna ambicja zwykłego łobuza. Zataczając się podszedłem do ławki, na której siedziała ta kobieta. W wagonie wszyscy zdrętwieli, pamiętam to dobrze, chociaż wtenczas nie rozumiałem, dlaczego tak było. Ja w ogóle wszystko pamiętam, aż do ostatniego szczegółu, mimo wódki.
ZŁY pochylił głowę i ukrył ją ponownie w dłoniach. W pokoju było już zupełnie ciemno, lecz Dziarski nie zapalał światła: w miękkim mroku, na tle wypełnionego rozpogodzonym, wieczornym niebem okna rysowała się pochylona w męce głowa. Po chwili ZŁY uniósł bielejącą chorobliwą, męczącą bladością twarz.
— Pamiętam, pochyliłem się nad nią bełkocząc coś. — mówiła nafosforyzowana cierpieniem twarz za biurkiem — ona zerwała się z miejsca. Wtedy nawet nie zauważyłem, że była w ciąży. Dopiero długie lata dręczących rozmyślań, gdy miliony razy odtwarzałem sobie tę scenę, cierpiąc jak potępieniec, zarysowały mi i to z nieubłaganą dokładnością. Naparłem bliżej, lecz przede mną stanął ten mężczyzna w powojskowych ciuchach. Gdy tak stał, czekając na atak, nie mogłem mimo wódki nie zauważyć, że był bez ręki i bez nogi. Stał oparty o kule, z jednym pustym rękawem, i czekał, sam nie wiedząc na co. Z tyłu, za sobą miałem Buchowicza, który krzyknął do owego mężczyzny: „Ty! Pół człowieka! Won stąd! Heniek! Ładuj w ofiarę życia, po co tacy żyją?” Wtedy ten facet odepchnął mnie zdrową ręką: aż zachwiał się z wysiłku, z trudem utrzymał się na swej kuli. Wszystko, co działo się potem, pamiętani aż do bólu. Uśmiechnąłem się, kobieta krzyknęła i upadła, zaczęło strasznie płakać jakieś małe dziecko, poza tym słychać było tylko ogłuszający łomot tych starych, zdezelowanych wagonów elektrycznych, jakie chodziły wtedy na podmiejskich liniach. Podszedłem do faceta, który usiłował zastawić się swoim szczudłem, odrzuciłem je jak zapałkę, uderzyłem go dwa razy w twarz. Upadł na ławkę. Wtedy chwyciłem go za ubranie i wlokłem po podłodze w przejściu między ławkami, kopiąc co chwila i odrywając jego samotną dłoń, czepiającą się rozpaczliwie ławek. Nikt wokoło nawet nie drgnął. Spojrzałem jeszcze wyzywająco po twarzach i wydało mi się, że tym wszystkim ludziom pękają skronie z niesamowitej, ohydnej trwogi. W takim szpalerze straszliwych, milczących przekleństw dowlokłem tego Człowieka do wyjścia. Wie pan, te stare, przedwojenne wagony nie domykały się nawet, jecHaly bez zsuniętych drzwi. Uniosłem go jak szmacianą lalkę i cisnąłem w uciekającą za rozpędzonym wagonem czarną przestrzeń. Złapał się konwulsyjnie swą jedyną ręką za uchwyt przy drzwiach. Pochyliłem się nad jego obijającą się o kanty ścian głową i ujrzałem jego oczy. Zostały we mnie na całe życie, nigdy już nie przestanę ich dźwigać w sobie, w mym sercu, tych przerażonych, pełnych niezrozumiałego żalu i męskiej, bezsilnej, okrutnej wściekłości oczu. Ogarnęła mnie szumiąca mgła rozbestwienia. Zacząłem odrywać jego palce od uchwytu, łamać je, druzgotać. Zawisł na sekundę w powietrzu, lecz jeszcze, wylatując z wagonu, uchwycił gumowy, wytarty próg w wejściu. Wtedy zacząłem deptać i miażdżyć obcasami te biedne, zsiniałe, kurczowo czepiające się resztek życia i już sztywniejące palce. Rozległ się straszny krzyk, który słyszę teraz tak samo jak wtedy i którego już nigdy nie przestanę słyszeć. W tej samej chwili pociąg wpadł na stację w Józefowie. Zna pan te masywne betonowe perony, do których przylega niemal szczelnie bok wagonu. Tego wieczoru pomiędzy jednym z wagonów a peronem drgała okropna, krwawa, galaretowata bryła zmasakrowanego ludzkiego ciała.