Выбрать главу

ZŁY pochylił głowę i uniósł ją, na nieruchomej, wygładzonej udręką twarzy spływały dwie „wielkie łzy.

— Buchowicz wypchnął mnie z wagonu — mówił dalej sztywnym, drewnianym z wyczerpania głosem. — Wypadliśmy ze stacji, nikt nas nie zatrzymywał. W tej chwili zdolni byliśmy zresztą do rozprawienia się z plutonem milicji, taka źle przelana krew wciąga w bagno podłych czynów aż do końca. Buchowicz złapał na szosie jakieś auto i za grubą forsę kazał szoferowi jechać da Karczewa. W aucie okazało się, że mam przedziurawioną prawą rękę, która krwawiła obficie; gdy wlokłem tamtego za kurtkę, wbił mi się w dłoń jakiś krzyż czy medal, czy inne odznaczenie wojskowe z powstania, jakie nosił on w klapie. W ataku furii nie czułem bólu. Kazałem zatrzymać auto. Usiłowali mnie przekonać, że lepiej zaczekać aż do Karczewa; wtedy bez słowa okrwawioną ręką złapałem Buchowicza za gardło. Zatrzymali wóz, wysiadłem w szczerym polu i kazałem im jechać precz. Przez dwie godziny kołowałem gdzieś za Otwockiem po zimnych, jesiennych rżyskach i lasach. Wstąpiłem na stację w Otwocku, gdzie opatrzono mi rękę. Mówiono tam dużo o zabójstwie w Józefowie. Walcząc rozpaczliwie z nerwami wytrzymałem do końca opatrunku. Po czym poszedłem pieszo wzdłuż torów kolejowych do Józefowa. Na stacji w Józefowie, mimo upływu godzin, ciągle jeszcze kłębił się dyszący żądzą samosądu tłum. Wmieszałem się w ten tłum, zmagając się w sobie z furiacką żądzą krzyku: „Ludzie! Ja to zrobiłem!”, która rwała mi serce i usta. Dopiero kiedy przy spisywaniu protokołów przez milicjantów dowiedziałem się nazwiska i adresu zabitego, coś się we mnie uciszyło, zamknęło, zatrzasnęło raz na zawsze. Wiedziałem, co mam czynić, aczkolwiek nie potrafiłem tego wtenczas wyrazić słowami. Ile nieszczęść dzieje się dlatego, że nie potrafimy czegoś wyrazić — słowami, prawda, poruczniku?

ZŁY uśmiechnął się słabym, zrezygnowanym uśmiechem ciężko chorego człowieka. Dziarski milczał.

— Ta kobieta, jego żona — ciągnął ZŁY — mieszkała w Świdrze. Przez trzy dni krążyłem nocami wokół jej domu. Nie było jej, leżała w szpitalu. Na szczęście nie poroniła. Po trzech dniach wróciła do domu. Jeszcze przez tydzień snułem się w deszczowe, listopadowe noce pod jej oknami, zanim udało mi się zastać ją samą. Bez wahania, prosto z błotnistej kałuży, wkroczyłem na werandę. Siedziała w pokoju przy stole, pod słabą lampą, na biednych, skulonych ramionach miała narzuconą czarną, włóczkową chustkę. Wie pan, te podwarszawskie liche, drewniane wille, letniskowe mieszkania, zimne i nieładne, a tak cenne i pomocne w owych latach, gdy Warszawa leżała w gruzach. Zapukałem cichutko w okno, serce rozsadzało mi piersi. Nie dosłyszała albo wzięła to za dzwonienie deszczu o szyby. Nacisnąłem klamkę, drzwi były otwarte. Wszedłem cicho do pokoju i stałem; z płaszcza mego ściekały strugi listopadowej ulewy wprost na schludnie wypastowaną podłogę. Wtedy wstała, odwróciła się i ujrzała mnie. Zbladła z przerażenia i usiadła ciężko na krześle, przyciskając ręce pod sercem do wyraźnie zaokrąglonego brzucha. Widziałem, jak rysy jej rozpływają się w omdlewającej trwodze, ogarnął mnie paniczny lęk, że za chwilę zemdleje, straci przytomność, stanie się z nią coś strasznego. Zaś ja nie mogłem wydobyć z siebie słowa, gardło miałem wypełnione wrzącym ołowiem rozpaczy. Tymczasem ona zdawała się przychodzić do siebie po pierwszym szoku. Coś jakby zrozumienie błysło w jej szeroko rozwartych oczach, szkarłatne wypieki zmieszanych uczuć wystąpiły jej na twarz i szyję. Usiadłem bez pytania na krześle, gdyż po raz pierwszy w życiu ugięły się pode mną kolana. Wyjąłem z kieszeni rewolwer i położyłem przed nią na stole. Nawet nie drgnęła na widok broni. Ze straszliwym trudem, łamiąc sobie język o sylaby, powiedziałem: „Nie potrafię iść na milicję. Nie umiem. Niech pani strzela! Życie za życie”. Przez chwilę patrzyła na mnie tak dziko, że przeniknęła mnie dziwna błogość: poczułem pewność, że do życia pozostały mi sekundy, że już zaraz skończy się moja męka. Lecz nagle ukryła twarz w dłoniach i krzyknęła: „Niej Nie!”

Oderwała ręce od twarzy, oczy miała suche i rozpalone, na czole ceglaste plamy…..Nie! — krzyknęła — pan nie potrafi się oddać w ręce milicji, a ja nie potrafię zabijać! Mimo że niczego tak w życiu nie pragnęłam, jak w tej chwili zabić pana!” I zaczęła strasznie płakać. Nie Wiem, jak długo siedziałem, słuchając jej płaczu, który zdzierał mi płateczkami skórę z ciała i szarpał wnętrzności, nie wiem też, jak to się stało, że w końcu wstałem, zbliżyłem się do niej i pogładziłem ją po włosach. Cofnęła się gwałtownie, konwulsyjnie, jak przed dotknięciem trędowatego. Łkając spazmatycznie mówiła: „Miałam tylko jego. Teraz nie mam nikogo. Chcę wyjechać stąd! Słyszy pan! — krzyknęła nagle rozdzierająco — chcę stąd wyjechać! Żeby moje dziecko tu się nie urodziło! Żeby urodziło się jak najdalej stąd!” Nie wiem, skąd wzięły się w moich ustach te słowa. Powtarzałem łagodnie: „Niech się pani uspokoi, na litość boską! Niech się pani uspokoi, to może pani zaszkodzić.” Zerwała się nagle, otworzyła szalę, pogrzebała w niej i wyjęła jakiś przedmiot, który wcisnęła mi do ręki. „Niech pan to sprzeda — łkała — muszę mieć pieniądze na wyjazd”. Spojrzałem na ów przedmiot: był to wspaniały, ogromny, czystej wody brylant. „Jutro — powiedziałem, kładąc pierścień na stole — będzie pani miała potrzebne pieniądze”. Kobieta krzyknęła histerycznie. „Nie! Nie! Niech pan to zabierze! Ja nie chcę tego mieć u siebie! Ten pierścień przynosi same nieszczęścia! Ja wiem o tym! Od chwili gdy go mam, dzieją się rzeczy straszne! Dość! Dość! Muszę się go pozbyć!” Znów opadła na krzesło, kryjąc głowę w opartych na stole ramionach. Zostawiłem pierścień i wymknąłem się z pokoju. Wydało mi się naiwnym przesądem pozbywanie się tak cennej biżuterii, nie wierzyłem w takie zabobony. Na dworze stałem długo w strugach deszczu jak oczadziały. Było mi bardzo smutno i bardzo źle, doznałem uczuć, jakie nigdy przedtem nie pojawiły się we mnie. Ogarnął mnie tak skowyczący, szarpiący żal, że stało się coś, co się odstać nie może, czego nie jestem w stanie cofnąć, zmienić, odwrócić, że biłem głową o mokre, zimne, oślizłe drewno latarnianego słupa.