Tego wieczoru byłem u Buchowicza i zażądałem miliona złotych gotówką. Powiedział, że nie ma tyle pod ręką, i spytał, na co są mi potrzebne pieniądze. Powiedziałem mu otwarcie, na co. Powiedział z dziwnym uśmieszkiem, na który nie zwróciłem wtedy uwagi: „Ja ci tę sprawę załatwię. Przyjdź jutro, późnym wieczorem”.
Nazajutrz po południu pojecHalem do Świdra. Było już ciemno, gdy zbliżyłem się do jej domku. Uderzyło mnie od razu, że drzwi od werandy były otwarte, zaś w pokoju ciemno. W uszach mi zaszumiało, przeskoczyłem bez najmniejszych środków ostrożności płot willi, przesadziłem balustradę werandy i wpadłem do pokoju. Drżącymi rękami odnalazłem kontakt. Zapalona lampa ukazała kobietę w czarnej chustce na ramionach, leżącą na stole. W jej plecach tkwił tani sprężynowy nóż o drewnianej rączce. Czarna włóczka chustki zrudziała od krwi.
We mnie zapaliło się coś i zgasło natychmiast, jak przy przepalaniu się spiralek w elektrycznym piecyku. Jakiś straszliwy, martwy spokój wypełnił mi serce. „Rozejrzałem się po pokoju, który nosił ślady rabunku, zgasiłem światło i wyszedłem. Stałem się sprawcą zbyt wielkiej ilości nieszczęść, by dać się ponieść uczuciom. Trzeba było myśleć. Myśleć i działać.
W dwie godziny potem odnalazłem w jednej z praskich knajp człowieka z bandy Buchowicza, który znany był ze swego zamiłowania do drewnianych sprężynowych noży. Siedział przy zalanym piwem stole, jadł cynaderki z kaszą i kończył właśnie pół litra wódki. Na palcu migotał mu miliardem blasków wspaniały brylant. Nawet uśmiechnąłem się wtedy, musiałem bowiem przyznać rację tej biednej kobiecie, wołającej, że są klejnoty przynoszące nieszczęście. Musiał to być straszliwy uśmiech, ten który przylepił mi się do warg, gdyż ludzie rozstępowali się przede mną w panice, zaś stojącemu za kontuarem kelnerowi wypadła butelka ze zmartwiałej dłoni. Podszedłem do pijącego wódkę: był to młody, silny mężczyzna, typowy warszawski zbir, zbudowany jak kamienny atleta, o skórze hipopotama, wyzbyty skrupułów, nikczemny i żywotny jak gad. Wywołałem go na ciemne podwórze za knajpą; poszedł za mną, jakby nie obawiając się mojej wrogości; miał mnie za swego. Na podwórzu był jakiś gołębnik koło ustępu, pamiętam, jakiś pniak do rąbania drzewa. Nie, nie zabiłem go. Może pan resztkę tego człowieka zobaczyć dziś jeszcze, jak żebrze w kurzu i błocie jarmarków w małych podwarszawskich miasteczkach. Zabrałem mu tylko pierścień oraz jedną rękę i jedną nogę. Tymi dłońmi wyrwałem mu ramię ze stawu, po czym siekierą, na owym pniaku, długo miażdżyłem mu kolana i uda, dopóki nie pozostał zgnojony strzęp ludzki, odbywający całożyciową karę za swą podłość.
Dziarski wzdrygnął się: przed oczyma miał trzęsące się, białe w ciemności dłonie ZŁEGO. W jego głosie było coś takiego, co nakazywało wiarę w najstraszliwsze okrucieństwo.
— Pozostał Buchowicz — ciągnął ZŁY — sprytny Buchowicz, który miał mnie w ręku, gdyż drugie zabójstwo, przy pewnych pozorach, także spadło automatycznie na mnie. Na tym polegał plan Buchowicza: omotać mnie nierozerwalną siecią czynów nikczemnych, wpędzić mnie w pułapkę z dokonanych zbrodni, z której nie ma wyjścia, w której zdany będę na jego, Buchowicza, nieodzowną pomoc. W ten sposób usiłował zniweczyć swój strach przede mną. Udałoby mu się to, gdybym tego wieczoru, zgodnie z jego przewidywaniami, sięgnął po wódkę. Ale ja sięgnąłem po niego. Zląkł się i umknął tylnym wyjściem z knajpy, w której go wreszcie dopadłem. Przez podesłanego człowieka umówił się ze mną w nocy, w pewnym miejscu. Poszedłem tam, ufny w mą moc nad nim. Buchowicz zagrał na całego: miał przy sobie czterech uzbrojonych w noże, łomy i żelazne rurki ludzi. Bez słowa rzucili się na mnie. Broniłem się przez parę chwil, lecz walka ta musiała się skończyć moją klęską. Stara trwoga przede mną nie opuściła jednak Buchowicza aż do końca, aż do chwili, gdy pochylił się nade mną, by sprawdzić, czy żyję. Zrobił to zbyt pośpiesznie, strach jeszcze w nim nie wygasł. Kopnął mnie szybko, na pożegnanie, dwa razy w twarz, sądząc, że kopie trupa. Ale ja żyłem: gdy ocknąłem się i doczołgałem do ulicznej latarni, wiedziałem już, że będę żył, mimo iż nazajutrz jakaś gazeta podawała w rubryce wypadków o znalezieniu dogorywającego człowieka pod latarnią na peryferyjnej ulicy. W tym momencie nawet uśmiech skrzywił mi zmasakrowane wargi, albowiem przypomniałem sobie, że mam w kieszeni ów fatalny brylant. Wydało mi się naraz, że mymi ranami i mą krwią przełamałem jego fatalną moc.
ZŁY położył dłoń na blacie biurka, a na jej serdecznym palcu skrzył się wspaniały brylant. Ciężkie, głębokie westchnienie przepłynęło nad biurkiem.
— Kiedy po trzech miesiącach wyszedłem ze szpitala — ciągnął ZŁY — Buchowicz gdzieś znikł. Szukałem go długo, po czym wyjecHalem na Ziemie Odzyskane. Pracowałem półtora roku jako robotnik rolny. Bardzo dużo, czytałem, usiłowałem uczyć się. I myślałem. mam za sobą całe bezsenne tygodnie, poruczniku! W czasie tych nocy pojąłem sens ludzkiego współżycia, zrozumiałem, że nie można regulować spraw świata parą najsprawniejszych nawet ramion. Potem wróciłem do Warszawy i pracowałem jako niewykwalifikowany robotnik budowlany. Byłem małym, szarym, milczącym człowiekiem, nie spotkałem nigdy nikogo ze świadków mej dawnej, mołojeckiej sławy. Ale Warszawa to wielkie miasto, zaś wielkie miasto odbiera spokój. Rezygnacja i pokuta, które stanowiły treść mego życia na wsi, zawiodły kompletnie, w Warszawie. Ja kocham to miasto, poruczniku, zaś miłość pobudza do działania, stwarza czyny. Wtedy rozpocząłem to, o czym pan wie.
ZŁY wstał. Stał przez chwilę sztywno wyprostowany w miękkim mroku gabinetu, na tle zawartego w oknie warszawskiego nieba.
— Myślę, że to, co robiłem, było słuszną konsekwencją mego życia — powiedział prosto. — Wierzę w jej słuszność. Nie żałuję jej i nie wyrzekam się jej. To wszystko.
Skończył mówić i usiadł. Dziarski zapalił lampę na biurku: ostre światło silnej żarówki rozcięło pokój na trzy części. W środkowej, jasnej, siedział ZŁY. Na jego twarzy malowało się krańcowe wyczerpanie.
— Zabiliście człowieka — rzekł cicho Dziarski, walcząc z ochrypłością głosu po długim milczenia.
ZŁY zwiesił bezradnie głowę.
— Czy tego też nie żałujecie? — rzekł brutalnie, bezlitośnie Dziarski. Głowa ZŁEGO opadła jeszcze niżej, jak na bezpowrotnie zwiotczałej szyi.
— Inwalidę! Kalekę — pastwił się nad nim Dziarski. — Człowieka, który się nie mógł przed wami bronić! — Czuł ohydę swych słów, nienawidził w tej chwili swego przechodzącego w falset głosu, a mimo to nie mógł powstrzymać się od ich wypowiedzenia. Przetarł chustką spocone czoło i zapalił drżącymi palcami papierosa. Odetchnął głęboko. Przez długą chwilę milczenia opanowywał się, siłą woli przywoływał spokój.
— Człowiek, którego ścigaliście dzisiaj, to Buchowicz, prawda? — spytał swym zwykłym głosem.
— Tak — rzekł ZŁY.
— Czyli, że — zawaHal się, olśniła go pewna myśl. — Czy słyszeliście kiedyś o Kudłatym? — spytał szybko.
— Słyszałem — rzekł zmęczonym głosem ZŁY — rozumiem, o co panu chodzi. Przypuszcza pan, że Buchowicz i Kudłaty to ta sama osoba. Możliwe. I ja o tym myślałem. Tylko że gdybym ruszył na odkrycie tej zagadki, zaplątałbym się od nowa w brudne macki przestępczych gangów i rynsztokowych band. Tymczasem, proszę to zrozumieć, poruczniku. ja nie tylko spałem na siennikach pierwszych w Warszawie hoteli robotniczych jako skromny, wiecznie zmęczony murarz w przepoconym pod drelichem swetrze. Ja chciałem tam spać i chciałem pracować przy cegłach. Kudłaty to człowiek obracający się na pewno w zakonspirowanej sferze dzisiejszego luksusu. Warszawa to wielkie miasto. Buchowicz uciekał dziś przede mną w wytwornej, oliwkowej limuzynie. Marki „Humber”, jak powiedział szofer, który ze mną jecHal w warszawie.