— Szofer Śmigło — rzucił Dziarski — prawda? Humber, mówicie? — uśmiechnął się jak ktoś, kto po długim błąkaniu się wśród splątanych ścieżyn wkracza z powrotem na dobrze sobie znaną drogę. — Nowak — rzekł Dziarski wstając — do rozprawy będziecie osadzeni w więzieniu. Aha. — dodał, przypominając coś sobie — zobaczymy jeszcze, czego chce jeden z pańskich najwierniejszych ludzi. Przyleciał tu zaraz po aresztowaniu pana.
— Z moich ludzi? — rzekł bez zmrużenia powieki ZŁY. — Ja nie mam żadnych ludzi.
— A pan Juliusz Kalodont, który czeka za tamtymi drzwiami! Po co zjawił się tu, jak nie po to, by ratować uwięzionego przyjaciela! Związki między ludźmi ujawniają się automatycznie w takich chwilach, panie ZŁY.
— Rozumuje pan bezbłędnie — rzekł ZŁY bez urazy. — Co zrobić. — Dziarski podszedł do drzwi i otworzył je. — Proszę — rzekł w przestrzeń drugiego pokoju — pan do mnie, prawda?
Juliusz Kalodont uniósł się z krzesła, wyciągnął zdumionym ruchem laskę przed siebie i wpatrzył się w Dziarskiego zbaraniałym wzrokiem. — To pan był tu? Cały czas? — wyjąkał wreszcie.
— Oczywiście — rzekł swobodnie Dziarski — pan pozwoli.
Kalodont przekroczył próg i zachwiał się na nogach na widok siedzącego przed biurkiem ZŁEGO. Stał jak uosobienie bezbrzeżnego zdumienia, laska dygotała mu w drżącej dłoni.
— Zaś zagrożone życie ludzkie, na które powoływał się pan w biurze przepustek, jest tu, jak widać, dobrze zabezpieczone — zakończył drwiąco Dziarski.
— Geniusz! — wykrzyknął nagle Kalodont cienkim, zmienionym głosem, chwytając z trudem oddech — geniusz! Prawdziwy geniusz!
Dziarski poczuł się nieswojo, ZŁY spojrzał z napięciem na Kalodonta.
— Geniusz! — wołał Kalodont, wodząc końcem laski od Dziarskiego do ZŁEGO i z powrotem, jakby łącząc ich za pomocą obitego czarną gumą szpica — geniusz! — Przewidział wszystko! Wy dwaj! Razem! Genialne!
— Co to ma znaczyć? — spytał oschle Dziarski.
— Kto. przewidział wszystko? — spytał cicho ZŁY.
Oczy Kalodonta utkwiły trochę nieprzytomnie w przestrzeni: przykucnął nieznacznie i pokazując ręką odległość od podłogi, mówił jakby do nikogo, jak w transie: — Kto? Pytacie kto? Taki mały, niski, ciemny, w meloniku, z parasolem.
Zapadła głucha cisza. ZŁY uniósł się powoli z krzesła. Dziarski chrząknął nerwowo.
— A pan! — krzyknął Kalodont do Dziarskiego nagle i niegrzecznie — niech się panu nie zdaje, że wszystko pan wie — oczy rozsierdzonego starca wróciły do rzeczywistości i miotały gniewne błyski. — Nie przybyłem tu, aby ratować życie tego pana — wskazał na ZŁEGO — ale. — rozpoczął dramatyczne szamotanie się z własną marynarką, zakończone gwałtownym wyszarpnięciem z niej białej koperty, którą rzucił na biurko. — To jest dla panów! — zawołał — dla was obu! Taka była wola nadawcy! Macie to czytać razem! — Po czym dodał równie tragicznie, jak zagadkowo: — Oby — tylko nie było za późno!
Biała koperta padła pomiędzy Dziarskiego i ZŁEGO. Był jakiś tajemniczy nakaz w dziwnych słowach Kalodonta, który nie pozwolił żadnemu z nich wyciągnąć ręki po list. Dziarski wstał bez słowa i przeszedł na wąską stronę prostokąta biurka. ZŁY stanął za nim. — Niech pan odpieczętuje ten list — rzekł ZŁY. Dziarski rozerwał kopertę. ZŁY pochylił się nad nim i czytał przez ramię porucznika. Juliusz Kalodont poczuł wilgoć pod powiekami i ucisk w gardle: chwila była wielka, tak wielka, że zmiękły mu kolana i przysiadł na krześle.
List zawierał trzy zdania, napisane małym, niezwykle wyraźnym i czytelnym pismem. Na końcu widniał napisany blokowymi literami bardzo dokładny adres. Podpis brzmiał: Jonasz Drobniak.
Dziarski rzucił list na biurko, włożył obie ręce w kieszenie, odwrócił się, uczynił parę kroków i stanął przy oknie. „I co? — szarpnęło coś sercem Kalodonta — co było w tym liście? Na co on czeka?”
Chciał sięgnąć po arkusik papieru, lecz nie był w stanie wyciągnąć ręki: emocja paraliżowała mu ruchy. ZŁY podszedł cicho do Dziarskiego i stanął tuż Za nim.
— Poruczniku! — szepnął.
Dziarski nie odpowiedział. Zdawał się wpatrywać w wieczór za oknem, lecz oczy miał półprzymknięte.
— Poruczniku. — szepnął miękko ZŁY — to moja ostatnia szansa. Jutro rozpłynę się na długie lata za więziennym murem. Niech mi pan pozwoli. Wrócę do pana z Buchowiczem. Wtedy moje życie odnajdzie swój sens.
— Zabije go pan. — rzekł ochrypłym, ciężkim głosem Dziarski.
— Nie zabiję — rzekł cicho ZŁY. — Przysięgam panu.
— Niech pan idzie. — rzekł porucznik Micha! Dziarski, ziewnął nerwowo i przetarł dłońmi oburącz twarz. Gdy się odwrócił. ZŁEGO nie było w pokoju. Jednym skokiem dopadł telefonu i poderwał słuchawkę. — Wartownia! — krzyknął — proszę wypuścić wychodzącego ode mnie obywatela!
Juliusz Kalodont uniósł się z miejsca wolno, z niezwykła godnością. Niepewnym krokiem człowieka wzruszonego zbliżył się do Dziarskiego, wyciągnął przed siebie obie ręce i ujął porucznika za ramiona, potrząsając nim mocno. Nie mógł dobyć z siebie słowa, tedy całą swą patetyczną serdeczność włożył w ten gęsi. — Przecież nie przyszedł pan tu ratować tego człowieka — rzekł Dziarski zgryźliwie, z obraźliwą ironią. Uciekł w ten sposób przed niebezpiecznym łaskotaniem w gardle, które dręczyło go od paru chwil. Juliusz Kalodont uśmiechnął się tak ciepło, jakby o tym wiedział.
Nagłym, lecz delikatnym ruchem Dziarski usunął dłonie Kalodonta ze swych ramion i szarpnął drzwi, krzycząc: — Maciejak! Klusiński Inspektorze! Kompania alarmowa! Auta! Obstawić cały plac Grzybowski i wyloty ulic Próżnej. Bagno, Królewskiej. Granicznej! Maciejak, mój citroen Jedzie pan? — obrócił się błyskawicznie ku Kalodontowi.
— Nie — odparł Kalodont — jestem już trochę zmęczony. — Chciał powiedzieć „za stary”, lecz zwyciężyły w nim resztki kawalerskiej fantazji. W gruncie rzeczy czuł się w tej chwili jak stara, sfatygowana, gumowa poduszka, która z sykiem głębokiego zadowolenia wypuszcza napompowane w nią powietrze wielkich emocji wzruszeń.
W pogiętej, postrzępionej tamie okna starego forda zamajaczyła ciemna postać. Jonasz Drobniak ocknął się z czujnej, choć rozklejającej półdrzemki. Szybko przechylił rękę z zegarkiem ku mgławej smudze światła z odległego okna mieszkania na pierwszym piętrze oficyny: zbliżało się wpół do jedenastej. Co z Kalodontem? — pomyślał Drobniak — a nuż mu się nie udało? To ciężkie zadanie, które nań nałożyłem. Może za ciężkie? Może niewykonalne?”
Postać manipulowała parę sekund przy kłódce: zdjąwszy ją zanurzyła się w czarną czeluść piwnicznych schodów. Drobniak wygrzebał się ze starej, grzechoczącej karoserii i postąpił ku wejściu do piwnicy. Na lewo, od strony bramy, nadbiegał jakiś szybki, niewysoki cień. Drobniak cofnął się za wielką szpulę starego kabla.
— To tu. — rzekł cicho w sekundę potem, gdy cień przesuwał się obok niego.