— Domyślam się — rzekł ze słodyczą Kolanko — i dlatego właśnie proponuję panu przymierze.
Podał Dziarskiemu otwartą papierośnicę i zapaloną zapałkę. Dziarski zaciągnął się głęboko.
— Nic z tego — rzekł z wyszukaną uprzejmością w głosie. — Jeśli będę pana potrzebował, wezwę pana na przesłuchanie. Powinien był pan wziąć i taką możliwość pod uwagę.
Kolanko milczał przez chwilę.
— Zgoda — rzekł wreszcie. — Proszę mi tedy powiedzieć, czy zastanawiał się pan kiedyś nad psychologią bójki?
— Niejednokrotnie — rzekł Dziarski po ostrożnej pauzie. — Rzecz jasna.
— Co sądzi pan tedy o tym, co się ostatnio dzieje wokół nas, w tym mieście?
— Cóż. Polacy znani są z krewkości temperamentu i z rozluźnionych w stawach kończyn. Od częstego wymachiwania. Nie jest rzeczą przypadku, że od dwudziestu lat dzierżymy prymat w europejskim boksie amatorskim. Ta hegemonia najlepiej wyjaśnia, jak dalece jesteśmy amatorami wzruszeń gwałtownych i całkowicie namacalnych. Co inni czynią z sukcesem dla pieniędzy, my robimy z czystego, szlachetnego amatorstwa. W tym coś jest, nie sądzi pan?
Kolanko przygryzł wargę. „Robi ze mnie barana — pomyślał ze złością — unika, wymyka się. Ale czekaj!”
— To bardzo głębokie, co pan powiedział — rzekł poważnie. — Trafne. Gdybym robił wywiad z panem, już miałbym doń frapujący tytuł. „Porucznik Dziarski, autorytet w docelowym wymachiwaniu kończynami, oświadcza.” Rozumie pan, prawda? Alę nie o to chodzi.
— A o co? — spytał szybko Dziarski, jakby nie chcąc wypuszczać inicjatywy z rąk.
— O to, aby w końcu był spokój w tym mieście — rzekł dobitnie Kolanko. — O to mi chodzi.
„Ktoś już dzisiaj wyrzekł takie zdanie — pomyślał Dziarski — ale kto? Maciejak? Ja sam?” — spojrzał twardo i nieprzychylnie na Kolankę: męska twarz, wszystkowidzące, kpiące oczy i jakaś skłonność w kącikach ust do niewiadomego i nieprzewidzianego, tkwiąca gdzieś w rysach, trudno nawet dokładnie określić gdzie.
— Panie redaktorze — rzekł Dziarski. — Proszę mi otwarcie powiedzieć, czego się pan po mnie spodziewa, w czym mogę być panu pomocny. Jeśli okaże się to możliwe, postaram się spełnić pańskie życzenie.
„Typowa warszawska twarz. — myślał szybko Kolanko — chuderlawa, czarniawa, trochę arogancka, trochę bezczelna, mądra. Takie twarze noszą w tym mieście sklepikarze i działacze społeczni, szulerzy karciani i bezkompromisowi ideowcy. Wobec takich twarzy warto czasami być szczerym. Dobrze, pójdziemy na otwarcie. Zobaczymy, co z tego wyjdzie”.
— Dobrze — rzekł Kolanko — powiem panu. A raczej spytam pana, co pan wie o mnożących się ostatnio w Warszawie napaściach i awanturach, w których najciężej poszkodowani są z reguły napastnicy lub co najmniej ludzie o nader wątpliwej reputacji.
Dziarski roześmiał się. „Idzie na otwartość” — pomyślał nie bez zaniepokojenia.
— Mówią o tym na mieście — rzekł wymijająco — w sposób rozmaity. Ale nie tędy droga, kochany panie Kolanko. Nie możemy ustalić wspólnego języka, ot, co najgorsze. Przecież musi pan zrozumieć, drogi panie redaktorze, że nie będziemy rozmawiać otwarcie i że to, co ja wiem, tego panu nie powiem. Dzieli nas specyfika naszych zawodów.
— Czyli — rzekł Kolanko cicho i pewnie — znaczy to, że wie pan tyle samo, co ja, a więc prawie nic.
„Ma rację. — pomyślał ze złością Dziarski — wygrał. To był błąd”.
— Zgoda — rzekł spokojnie Dziarski. — Na tym zamykamy.
— Nie. Naradzimy się jeszcze nad bliską przyszłością. Chyba przewiduje pan, tak samo jak ja, że niebawem zaczną się dziać rzeczy wielkie. Jakaś akcja odwetowa.
— Odwetowa? — zdziwił się Dziarski. — Czyja, w stosunku do kogo?
— Warszawskiego chuligaństwa w stosunku do swego prześladowcy i tępiciela. To nie są ludzie, którzy by przebaczali ze łzami skruchy w oczach.
— Bzdury — rzekł Dziarski ze zniecierpliwieniem. — My w milicji nazywamy to wzajemnymi porachunkami świata przestępczego. Zaś chuligaństwo jest zjawiskiem społecznym o charakterze dość spontanicznym i trudno przypuścić, aby organizowało ono jakieś przemyślane i szeroko zakrojone akcje. Jeżeli nawet przypuszcza pan, że są w odmętach wielkiej Warszawy ludzie próbujący regulować to zagadnienie na własną rękę, to dla nas, milicji, są to objawy karygodnego bezprawia, z którym będziemy walczyć z bezwzględną surowością. Ą w ogóle. wy, romantyczni dziennikarze, węszycie częstokroć ukryte a rewelacyjne sensacje w wielkomiejskim śmietniku, w brudach i wypadkach stanowiących zewnętrzny objaw zwykłej pracy społecznych ścieków i rynsztoków.
— Winszuję — uśmiechnął się z ironią. Kolanko. — Domyślam się, że jest pan ukończonym prawnikiem. Stanowi pan wzór stróża publicznego ładu. Chcę wierzyć, że myśli pan równie sucho, precyzyjnie i bezdusznie, jak mówił pan przed chwilą. Ale mam swoje prywatne zdanie o tym, co pan mówi. Ostatecznie — żyjemy w Warszawie. Couleur local. wie pan. Radzę panu przejść się kiedyś w wiosenny wieczór pod fabrycznymi murami Krochmalnej czy Chłodnej, położyć się na zaśmieconych, pokrytych suchotniczą trawą i odłamkami cegieł łąkach, przysiąść na chwilę zadumy nad mokotowskimi gliniankami, powędrować wśród torowisk i nasypów Dworca Wschodniego i odkryć warszawską atmosferę.
— Czy nie czuje pan jakby swędu spalenizny? — spytał Dziarski.
— Nie — rzekł Kolanko. — Nic nie czuję.
Przy sąsiednim stoliku płachta „Życia Warszawy” opadła szybko w dół. Nie dość jednak szybko, aby ukryć przed wzrokiem Dziarskiego malutką dziurkę, wypaloną papierosem w marginesie gazety, tuż przy kiju. Dziurkę malutką, którą wypalić mógł przez nieuwagę zaczytany krótkowidz, lecz także wystarczająco dużą, aby móc przez nią dokładnie obejrzeć najbliższy stolik i siedzących przy nim ludzi.
— Znakomity — rzekł Kolanko. — Widzi pan tego pana przy sąsiednim stoliku? Cóż za świetny rekwizyt kawiarni, w której siedzimy.
Pan przy sąsiednim stoliku nosił sztywny, zapewne gumowy kołnierzyk z różkami i czarny krawat. Na krześle obok wisiał parasol i leżał czarny melonik. Pan ten zdjął z żółtego, długiego nosa cwikier ruchem znużonym, jakby po długotrwałym uważnym czytaniu, które go zmęczyło. Po czym skłonił się lekko Kolance. Kolanko odkłonił się z uśmiechem.
— Znajomy? — spytał Dziarski.
— Spotkałem go dziś po południu, na wystawie, gdzie szukałem pana. Pojęcia nie mam, kto to jest. Chyba jakiś filatelista.
— Myli się pan. To nie jest filatelista.
— W każdym razie jakiś zbieracz.
— Zbieracz?… — zamyślił się Dziarski. — Ale czego?
Kolanko zawołał kelnerkę. Zapłacił i wyszli. Był chłodny marcowy wieczór. Od Wisły dął porywisty wiatr.
— Dziękuję panu, panie redaktorze — rzekł Dziarski podając rękę Kolance. — To była miła pogawędka.
— Miła! — zdziwił się z pobłażliwą ironią Kolanko. — Ten przymiotnik nie wydaje mi się najtrafniejszy.
— Widzi pan, my, filateliści, kształcimy w sobie specjalną, drobiazgową delikatność. Każdy ząbek znaczka pocztowego, niuans barwy, grubość i cienkość najdrobniejszej nawet kreseczki mają w filatelistyce doniosłe znaczenie.
— Dlaczego mi pan to mówi?
— Albowiem wydaje mi się, że rozumiem pana. Jest pan po prostu niepocieszony jako dziennikarz, że dzieją się wokół pana rzeczy, o których pan nic nie wie. Ja jestem milicjantem, toteż zależy mi nie tylko na tym, ażeby wiedzieć, lecz i na tym, aby przeciwdziałać i kształtować rzeczy takie zgodnie z prawem. I to jest zasadnicza między nami różnica.