— Żal mi Kruszyny — rzekła Marta. — To był dobry człowiek.
— Dla tak zwanych nieostrożnych dziewcząt — uśmiechnął się ironicznie Halski — bardzo dobry. Rzekłbym, jedyny!
Marta spąsowiała i już zamierzała coś powiedzieć, gdy rozległ się nagle dudniący głos Fryderyka Kompota. — Szanowny panie — odezwał się Kompot do siedzącego naprzeciw Klusińskiego — czyżbym miał coś niezwykłego na czole? Przypatruje się pan z taką uwagą temu miejscu?
Klusiński spojrzał na dół kamizelki Kalodonta i rzekł do Kompota: — Nie, nic pan nie ma na czole. — Przecież teraz nie może pan widzieć? — zająknął się Kompot. — Właśnie że teraz dopiero widzę — rzekł z cichą, cierpliwą melancholią Klusiński.
— A co się stało z tym pięknym oliwkowym humberem? — spytał Geniek Śmigło.
— Jeszcze stoi w naszych garażach jako dowód rzeczowy — odparł Dziarski.
— Obywatelu poruczniku — rzekł nieśmiało starszy sierżant Maciejak — może obywatel porucznik załatwi, aby go nam przydzielili, dobrze? To będzie idealny wóz dla systemu sygnalizacji zajść ulicznych według. — Maciejak zaciął się i zarumienił.
— Sierżant Maciejak jest racjonalizatorem — wynalazcą — rzeki z uśmiechem Dziarski. — Opracował niezmiernie ciekawy system sygnalizacji bójek, zajść, zaczepek, awantur, a nawet wyzwisk. Staramy się usilnie, aby system ten — uzyskał aprobatę naszych władz i został wprowadzony do praktyki milicyjnej.
Wszyscy spojrzeli z uznaniem na sierżanta, zaś skromny Maciejak spłonił się jak panna przy umawianiu pierwszej randki. Zapadło milczenie. Wszyscy myśleli o tym samym.
— Dlaczego on nie przychodzi? — westchnęła Marta, spoglądając na zegarek — dlaczego się spóźnia?
— Właśnie — rzekł niecierpliwy Kalodont — co się z nim dzieje?
Z ulicy rozległo się powolne, nieznaczne pykanie, jak odgłos małych, starych lokomotyw, lecz nikt na to nie zwrócił uwagi.
— Przepraszam za spóźnienie — rozległ się w chwilę potem miły, nosowy, zgrzytliwy, lecz podszyty jakąś spokojną wesołością głos. — Proszę mi wybaczyć, ale mój urlop skończył się i musiałem zwolnić się z pracy na przepustkę.
Wszyscy przetarli oczy, zamknęli je, otworzyli i raz jeszcze przetarli, zdumieni faktem, że oto pośrodku pokoju stoi Jonasz Drobniak, który wziął się tu nie wiadomo skąd i którego wejścia nikt nie zauważył. Niemniej stał oto, uchylając grzecznie czarnego melonika, z parasolem w ręku, w gumowym kołnierzyku z wykładanymi różkami, kłaniając się lekko na prawo i lewo z staromodnym, wytwornym wdziękiem. — Panie poruczniku — zwrócił się nieśmiało do Dziarskiego, uśmiechając się uprzejmie — będę panu niepomiernie wdzięczny za ostemplowanie mi przepustki. Od razu, żeby potem nie zapomnieć. Bo wie pan, w godzinach służbowych. — Położył przed Dziarskim skrawek gęsto zadrukowanego papieru.
— Nareszcie — odezwała się pierwsza Marta, tłumiąc podniecenie w głosie — czekamy tu na pana z ogromną niecierpliwością.
— Tak — przytwierdził gorąco Halski — tylko pan jest nam w stanie wyjaśnić pewne rzeczy.
Dziarski spojrzał z niesmakiem na Halskiego, lecz nic nie powiedział.
— Moi drodzy — rzekł serdecznie Drobniak — to wszystko wygląda na tak zwany benefis. Wiecie, co to jest benefis?
— Ja nie wiem — przyznał się szczerze Geniek Śmigło.
Jonasz Drobniak podszedł do Śmigły i położył mu rękę na ramieniu. — Benefis, mój chłopcze — rzekł ciepło — jest to ostatni wieczór występów popularnego aktora, na którym robi on publiczny bilans swych umiejętności i swego talentu. Oskarżam was tedy — Drobniak powrócił znów na środek pokoju i powiódł palcem wokoło po wszystkich — że zmuszacie mnie do urządzenia mojego benefisu. Nie przeczę, benefisy są uroczystością wzruszającą i przyjemną, ale?… — tu znów powiódł swymi czarnymi, inteligentnymi oczami i miły uśmiech rozciągnął mu żółtą twarz.
— Ależ? Skądże znowu? Naprawdę nie! — rozległy się — zewsząd zapewniające głosy.
— A zresztą — rzekł Drobniak — wszystko jedno. Mówcie, co chcecie wiedzieć? — Nie siadał, lecz krążył między siedzącymi, wreszcie przystanął obok Juliusza Kalodónta i uścisnął go przyjaźnie za ramię.
— Właściwie — rzekł Kolanko — chcemy wiedzieć wszystko.
— Dobrze — rzekł Drobniak, upychając połówkę papierosa w szklanej lufce — opowiem wam. A więc zaczęło się od tego, że otrzymałem dwa miesiące urlopu. Miesiąc za ten rok i miesiąc za ubiegły. Wtedy postanowiłem odnaleźć ZŁEGO.
Wszyscy pochylili głowy, gdy padło to słowo. Nikt nie śmiał dotąd go wymówić.
— Udałem się tedy na poszukiwanie i znalazłem Kudłatego.
Wszyscy odetchnęli z ulgą. Jonasz Drobniak osiągnął jednym zdaniem to, nad czym męczyli się długo: uzasadnił pozytywny fakt swych poszukiwań, uzasadniając tym samym uczucia, myśli i działania wszystkich tych ludzi w ciągu ostatnich miesięcy. Milczenie stało się tak napięte, że Jonasz Drobniak kontynuował bez żadnej zachęty:
— Widzicie, moi drodzy, wielkie miasto pełne jest tajemnych znaków i zawołań, ukrytych dla niewprawnego oka śladów i tropów; rozbrzmiewa w nim nieustanny zew, powołujący do czynów tak samo jak Indianin w puszczy odczytuje nieomylnie znaki na korze drzewnej, wie, co oznacza każda złamana gałązka, orientuje się dotykając mchu, rozumie odgłosy wodopoju i dąży na niewyczuwalny dla obcego w borze, zaś wyznaczający jego czyny apel wiatrów, temperatur, poszumu liści i zapachu ziemi — tak samo człowiek wielkiego miasta żyje w przebogatej sferze odczuć, doznań i nakazów, utkanej z ruchu ulicznego, wielkomiejskich plotek, woni benzyny, nagłówków gazetowych, neonowych świateł, kawiarnianych rozmów i nastrojów, codziennej pracy wreszcie. Sfera ta określa jego działanie. W chwili gdy zaczynałem mój urlop, w Warszawie rozpoczynała się epopeja ZŁEGO. Nie mogłem za nią nie podążyć. Reszta była zawsze dziełem przypadku. Zanim jednak rozgadam się o ogromnej roli przypadku, wyjaśnię wam pewne rzeczy, 0 których nie wie nawet porucznik Dziarski — tu Jonasz Drobniak skłonił się nieśmiało i ze skruchą porucznikowi, jakby przepraszając, że ośmielił się wiedzieć więcej. Po czym zapalił papierosa i mówił, chodząc w kółko:
— Wiemy już, że prawdziwe nazwisko Filipa Merynosa brzmi Władysław Buchowicz, prawda? Wiemy też, co robił zaraz po wojnie. Natomiast nie wiemy, co robił przed wojną, w czasie wojny i po nieudanym zabójstwie Henryka Nowaka, gdy znikł z Pragi. Otóż Władysław Buchowicz był synem małego urzędniczyny magistrackiego, człowieka niewielkiego nawet posturą. Swą potężną kompleksję fizyczną odziedziczył raczej po matce, która przewyższała męża wzrostem o głowę, zaś tuszą o sporą ilość kilogramów. Byli to cisi, poczciwi ludzie, starający się wychować jedynego syna na przyzwoitego człowieka i dać mu wykształcenie. Początkowo mieli mnóstwo powodów do zadowolenia, gdyż Władek zdradzał duże zdolności umysłowe, nauka przychodziła mu z łatwością, uczył się dobrze. Ale wraz z postępami w nauce Władek wyrabiał w sobie swoistą filozofię życiową: już wtenczas doszedł do wniosku, że droga uczciwości i pracy zbyt jest okrężna i kamienista i nazbyt wolno prowadzi ku powodzeniom, o ile w ogóle ku nim prowadzi. Jeszcze w szkole średniej powziął pewne postanowienie, które odtąd realizował skrupulatnie w życiu. Zaczęło się od bilardu z grzybkiem i taniego pokera, lecz rychło już Władek znalazł się na torze wyścigowym, a potem w mrocznych, zadymionych kawiarenkach ulic Złotej, Zielnej i Wielkiej, w których zbierali się zawodowi gracze w piramidkę i karambola, szulerzy, paserzy, kombinatorzy wyścigowi i złodziejscy notable. Reszty dokonał wzrost i niewątpliwa przystojność młodego Buchowicza: nader szybko znalazły się tanie kobiety i wódka, orgie pijackie w podrzędnych nocnych lokalach i pachnące wyzywającymi perfumami pornograficzne przygody, tak bajecznie urocze dla osiemnastoletnich, silnych chłopców. Ta tandetna, lecz kolorowa uroda życia sprawiła, że Władek Buchowicz porzucił szkołę przed maturą i opuścił dom rodzinny bez słowa pożegnania. Dokonał tego zerwania, trzeba to przyznać w wielkim stylu, bez awantury i gorszących scen, ze spokojem dojrzałego człowieka, który doskonale wie, co ma w życiu do roboty, i rozumie, że tłumaczenie tego rodzicom byłoby traceniem czasu na czynność zupełnie bezcelową. Nie biorąc z domu nawet zapasowych skarpetek przeniósł się z urzędniczego mieszkanka w blokach spółdzielczych na Żoliborzu do jednej ze swych kochanek, mieszkającej przy ulicy Śliskiej. Pani ta, licząc z grubsza, starsza była od Władka o lat piętnaście, dzięki czemu położyła podwaliny pod jego przyszłą wiedzę o kobietach. Po dwóch miesiącach współżycia Buchowicz, uczeń pojętny, pobił ją dotkliwie i wyrzucił z mieszkania, zaś po dwóch następnych miesiącach przyjął ją jako zarządzającą do niewielkiego, zatrudniającego kilka dziewcząt przedsiębiorstwa, które zdołał stworzyć, czerpiąc hojnie z jej cennych wskazówek i dzieląc z podziwu godną przenikliwością jej dwa pokoje z kuchnią na dziesięć separatek. Przez następny rok młody, przystojny, elegancko odziany — Buchowicz zdobywał sobie popularność w świecie przestępczym wielkiej Warszawy. Znany był szeroko na ulicy Żelaznej i w jej dorzeczu jako Władek Buhaj albo Władek Lala, które to przydomki świadczyły zarówno o estymie dla jego siły fizycznej i urody, jak i o sławie jego erotycznej tężyzny. Uczył się techniki organizacyjnej wymuszeń, haraczów i okupów od Maniusia Sprężyny, szefa sztabu słynnego Papy Tasiemki, pijał wódkę u Joska na Mariańskiej z samym Jojne Kowbojem, ongiś przybocznym wielkiego Urke Nachalnika. Już niebawem przestały mu jednak wystarczać sumy z kwitnącego przedsiębiorstwa oraz towarzyskie ocieranie się o potentatów świata zbrodni. Pożądał czegoś większego, jakichś wielkich czynów, sławy w wielkim formacie. Ocknął się w nim ogromny, nie przeczuwany dotąd talent wodza i organizatora, który wypełniał mu głowę tłumem szumiących pomysłów: każdy z tych pomysłów błagał o realizację, w każdym tkwił zalążek wielkości. Buchowicz leżał po całych dniach na tapczanie w jednej z separatek, słucHal bez przerwy nastawianej ciągle od nowa płyty: „I zawsze będzie czegoś ci brak, w samotności będzie ktoś ci się śnił.”, myślał intensywnie i marzył, zapominając o tym nawet, że wycofuje w ten sposób z obrotu jedno z narzędzi pracy i obniża rentowność swego interesu. Rozmyślania te przerwał wybuch wojny. Oczywiście — Władek Buchowicz nie stawił się na wezwanie do wojska, uważał, że ogólna mobilizacja go nie dotyczy, zaś małe przykrości z jego absencji w szeregach zostały łatwo usunięte przy pomocy zwiększonego, ofiarnego i patriotycznego wysiłku pracownic w jego zakładzie. Natomiast w czasie oblężenia Warszawy, uciekając przed bombardowaniem, trafił zupełnie przypadkowo na Siekierki i tam już pozostał. Nie wrócił do śródmieścia. Znalazł swą ziemię obiecaną.