Выбрать главу

Buchowicz zabił człowieka. To przypieczętowało jego sławę i jego los: tylko związany ściśle z Siekierkami mógł chronić się skutecznie przed zemstą przyjaciół swej ofiary.

Po wojnie, gdy skończył się złoty okres nielegalnego pędzenia bimbru, Siekierki podupadły mocno i stały się dla Buchowicza za małe, za ciasne. Przeniósł się na Pragę. Co tam robił, wiemy z opowiadania Henryka Nowaka. Oczywiście — Nowak nie znał jeszcze szeregu ważkich szczegółów. Nie wiedział na przykład, że Buchowicz spędzał noce całe na marzeniach. Trawiła go przedziwna, nienasycona żądza władzy, rządzenia, znaczenia, dyktowania swej woli, osobliwie skłębiona z pasją jakiejś chorobliwie pojętej popularności w swoim świecie, w świecie przestępstwa i zbrodni. Leżąc na brudnym tapczanie, z butelką wódki na podłodze pod ręką, rozmyślał całymi godzinami nad tym, jak by ująć w żelazne karby, zorganizować i usystematyzować całe to eldorado przestępczości, które zakwitło w pierwszych latach na ruinach Warszawy; wiedział, że wśród brudnych gruzów milionowej niegdyś stolicy błyszczy złota żyła, którą ktoś musi wygrzebać z błota i śmiecia, ująć w ręce, dźwignąć. Czuł się na siłach dokonać tego. Wpoił w siebie przekonanie, że jest jedynym przeznaczonym do tego człowiekiem, jakimś mesjaszem zbrodni, którego misja i posłannictwo polega na odrodzeniu warszawskiego kryminalnego rynsztoka w odbudowującej się metropolii. Kuł wielkie, oszałamiające plany, opracowywał drobiazgowo ich szczegóły. Brakowało mu tylko olśniewającej koncepcji, pomysłu, który uruchomiłby wszystko. Takie olśnienie przyszło w końcu, będąc, jak zwykle, dziełem przypadku: w jednej z praskich met, w ohydnej, piwnicznej norze, w której wśród zapleśniałych zapasów prowadzonego dla fasady kolonialnego sklepiku piło się wódkę na workach ze stęchłą kaszą, Buchowicz spotkał Jana Chaberka. Chaberek był już wtedy prawdziwym wrakiem ludzkim, alkoholowym delirykiem o przestrzelonym podniebieniu, z którego ust dobywał się tylko chrapliwy, niewyraźny bełkot, nędznym strzępem dawnego zbója, przeżartym chorobami i wódką, zdolnym już tylko do bestialskiego mordowania bezwolnych ofiar. Buchowicz patrzał na Chaberka długo i patrzał nań zagadkowo: w mózgu jego rodził się plan gigantyczny, a tak misterny i tak śmiały, że bladły przy nim wszystkie uprzednie kombinacje. Wyciągnął Chaberka za włosy z mety, zawiózł do Rembertowa na melinę, zaś sam wkrótce potem znikł z Pragi bez śladu.

W kilka miesięcy później otwarty został przy ulicy Chmielnej w Warszawie sklep z plastykową galanterią, którego właściciel nazywał się Filip Merynos. Był to wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna o ciemnej, mięsistej twarzy, ciemnych włosach i oczach. Ubierał się nienagannie i zachowywał powściągliwie, z nieco przesadną rezerwą warszawskich businessmanów z powojennej inicjatywy prywatnej, pozujących na towarzyską elitę. Wkrótce zasłynął jako rzutki i zdolny przedsiębiorca, interesy jego rozwijały się znakomicie, sklep z Chmielnej znalazł zaplecze w małej fabryczce przy ulicy Próżnej, która rozpoczęła wydajną produkcję nylonowych torebek, pasków, galanterii z mas plastycznych. Niebawem Filip Merynos zalał Warszawę małymi saszetkami swego wyrobu, tak zwanymi kosmetyczkami, przepoił każdą niemal warszawiankę żądzą posiadania takiej saszetki, zyskał sobie sławę w kołach fachowych, miano „króla kosmetyczek” i zbił przy tym grube pieniądze. Wszyscy wiedzieli dobrze i powtarzali na wszystkie strony o jego sukcesach, o ciągłych inwestycjach i rozwoju przedsiębiorstwa: takie zaś plotki, umiejętnie rozpuszczane i dawkowane, przyczyniają się raczej do zmętnienia atmosfery niż do wyjaśnienia czegokolwiek. Widoczność i przejrzystość spraw Filipa Merynosa uległa jeszcze większemu zaciemnieniu, gdy Filip Merynos zupełnie nieoczekiwanie, w dobie, kiedy inicjatywa prywatna cieszyła się pełnymi możliwościami rozwoju, przekształcił swe przedsiębiorstwo na spółdzielnię pracy pod firmą „Woreczek”. Mówiono wtedy o nim, że śpieszy się trochę zanadto, że mógłby spokojnie jeszcze popracować na pełnych obrotach i przy pełnych zarobkach zamiast kontentować się pensją prezesa spółdzielni, ściśle określoną statutem. Były to, oczywiście wszystko bzdury: Filip Merynos wiedział doskonale, co czyni, natomiast plotkujący o nim głupcy nie wiedzieli nic. Nie wiedzieli na przykład o tym, że spółdzielni „Woreczek” łatwiej było przeprowadzać i księgować buchalteryjnie milionowe inwestycje, dokonywane w jej magazynach przy ulicy Bagno, przeprowadzać specjalne linie telefoniczne, rozkopywać na własną rękę unerwiony przewodami teren wokół dawnej Centrali Telefonów dla skonstruowania ruchomej ściany w piwnicy, budować kunsztowne zapadnie i sztolnie na nie wyremontowanym piętrze pewnej kamienicy, że w spółdzielni można było zatrudnić szereg osób ze sztabu przybocznego na zasadzie prostego Ausweisu; że spółdzielnia mogła bez podejrzeń prowadzić w swej buchalterii rachunki tak zwanego „wydziału transportowego”, który w rzeczywistości był oddzielnym przedsiębiorstwem samochodowym, dającym milionowe zyski z obrotu kradzionymi autami lub z nielegalnych, skrywanych przed władzami praktyk przy transakcjach zagranicznymi wozami, że wreszcie za tą firmową elewacją kryła się druga buchalteria przedsiębiorstwa Filipa Merynosa, w której figurowały kryptonimy takich wydziałów, jak „wydział biletowy”, „wydział witamin”, „wydział handlu cegłami”, „wydział wycieczek i wczasów”, „wydział rozbierania.”