Выбрать главу

Wszyscy pojęli naraz, jak w olśnieniu, tę rację, ale nagłe światło tego rozeznania i zrozumienia zgasło zaraz pod podmuchem niezliczonych zastrzeżeń, które znów każdemu przyszły na myśl. Wszyscy spojrzeli na Jonasza Drobniaka, jakby szukając u niego pomocy przeciw trudnym, słusznym, a tak niechętnie przyjmowanym racjom porucznika Dziarskiego. Jonasz Drobniak milczał długo, wreszcie rzekł:

— Myślę, że porucznik Dziarski ma słuszność. Henryk Nowak przebył swą ekspiację, a teraz musi odbyć karę. Jedyna droga Hanryka Nowaka do nas wiedzie przez salę sądową i przez celę więzienną. Innej drogi nie ma. Niemniej ani na chwilę nie wątpię, że wkrótce Henryk Nowak znajdzie się wśród nas.

Po czym skłonił się uprzejmie wszystkim wokoło, uchylił melonika i — znikł tak nagle i nieoczekiwanie, jak się pojawił. Wszyscy siedzieli skamieniali ze zdumienia; po chwili jak na komendę rzucili się jeden przez drugiego do okna. Na dole pod nimi Jonasz Drobniak wsiadał do stojącego przy chodniku śmiesznego, staromodnego samochodziku typu kabriolet — czółenko, na widok którego Marta jęknęła: — Mamo! Ja przecież znam ten wózek! — Drobniak zamknął za sobą starannie drzwiczki, wstawił parasol między kolana, raz jeszcze spojrzał w górę, uniósł melonik w swym pełnym staroświeckiego wdzięku pozdrowie niu, uśmiechnął się z serdeczną przyjaźnią do głów w oknach, pomacHal im tkliwie dłonią i przesłał kilka pożegnalnych pocałunków. Po czym zapuścił motor. Dziwaczny pojazd zadrżał, wzdrygnął się i zakołysał, wreszcie ruszył z miejsca, ciągnąc za sobą pióropusz dymu z otworu na wodę w przodzie maski oraz pykając rozgłośnie jak małe, bardzo stare lokomotywy. Oddalał się powoli w sinosłoneczną tonację warszawskiej majowej ulicy, skomponowanej z barwy asfaltu, kurzu, błękitnego nieba i jasnych, nowych domów, lawirował zabawnie pomiędzy tramwajami, ciągnikami, autobusami, konnymi platformami i ciężarowymi autami. Niebawem trudno już było dojrzeć czarny melonik, sterczący wysoko i sztywno nad osobliwą karoserią.

Wszyscy odeszli od okien z nieokreślonym żalem w sercach i zaraz potem zaczęli się żegnać. Każdy odczuwał w tej chwili potrzebę samotności po to, aby w odosobnieniu pochwycić coś bardzo ulotnego, coś, co przewija mu się przez głowę i serce, coś, co koniecznie trzeba w sobie umocnić i przechować. Jedynie porucznik MicHal Dziarski, nie uchodząc powszechnemu nastrojowi, trapił się dodatkowo pewną myślą. — Muszę mieć tego Szajewskiego — rzekł w końcu do starszego sierżanta Maciejaka, gdy znaleźli się na ulicy. — A pan dokąd? — spytał po chwili Kolankę — w którą stronę? — Kolanko zmieszał się lekko. — Idę na posiedzenie Kolegium Orzekającego w mojej Dzielnicowej Radzie Narodowej. Mam dzisiaj dyżur — dodał z nieco wstydliwym uśmiechem. — Zabrałem się do pracy społecznej, widzi pan. — Przecież nigdy nie wierzył pan w te metody — wtrącił Halski nieco drwiąco. — Uważał pan zawsze, że ulicę warszawską należy wychowywać przy pomocy silnej ręki. — I uważam tak nadal — rzekł nieśmiało Kolanko — ale, widzi pan, bardzo pragnę coś robić w tym względzie, a to jest na razie jedyne pole do działania. — I powiedzmy to sobie szczerze — dodał z brutalną bezceremonialnością Halski, gdy Dziarski pożegnał się i odszedł — jedyny na razie sposób zemsty, co, panie Edwinie? W gruncie rzeczy skuteczniejszy niż pisanie antychuligańskich artykułów, którym wszyscy przyznają słuszność, ale które nie mają żadnych następstw. — Tak — rzekł stanowczo Kolanko i jakiś odblask dawnej drapieżności przemknął przez jego jasne oczy — ma pan rację!

2

Orkiestra w barze „Smakosz” siedziała na końcu długiego, kiszkowatego pomieszczenia i już od piętnastu minut grała monotonnie walczyka: „Jak przygoda to tylko w Warszawie, w Warszawie.” Orkiestra było to określenie dumne dla wspólnych wysiłków skrzywionego, chudego skrzypka, grubego, niemiłosiernie fałszującego akordeonisty i bębnisty o obliczu starego, spracowanego konia. Niewysoki młodzieniec w kraciastej koszuli pod popelinową wiatrówką z wełnianymi ściągaczami przy kołnierzu i mankietach spoglądał z pogardą w stronę tej trójki znudzonych ludzi, którym nawet nie chciało się przestać grać; wzrok jego obmacywał szperająco spoza przytkniętego do ust dużego kufla piwa pustawą salkę i lśniące mokrymi, szklanymi blatami stoły. Odstawił kufel na kontuar, przy którym stał, i uśmiechnął się przymilnie do grubej bufetowej, uważnie i skąpo odsłaniając bezzębne dziąsła. — Gorąco, co? — powiedział, sepleniąc lekko; wyjął grzebień z tylnej kieszeni spodni i przeczesał rzadkie, kędzierzawe włosy. Bufetowa wzruszyła ramionami, nie zdradzając chęci do rozmowy. Jasne oczy młodzieńca nie straciły nic ze swej przymilności, grzeczny uśmiech rozciągnął mu młodą, zmiętą twarz. Przytknął znów kufel do ust i nagle zachłysnął się wylanym na twarz piwem, potrącony ostro z tyłu. Policzki mu się skurczyły, odwrócił się błyskawicznie, gotów do awantury, lecz po sekundzie bystrej, taksującej obserwacji jeszcze przymilniejszy uśmiech wypłynął mu na ruchliwe, skrzywione wargi. — Jasiu! — zawołał szybko — jak się masz? — Przed nim stał mocno zbudowany, kanciasty facet w średnim wieku, zupełnie pijany, w tanim, cajgowym ubraniu, z nowiutką, wielką teczką, spiętą przez środek pasem z klamrą: wszystko w tej postaci mówiło o jej niedawnym wynurzeniu się z odmętów najgłębszej prowincji wprost na warszawski urwisty brzeg., — Przeeepraaaszam — zabełkotał człowiek z teczką, wyciągając przed siebie rozkołysaną, ogromną łapę o brudnych palcach i czarno obwiedzionych paznokciach — przeeeeepraaszam szanownego pana! — Jasiu — zawołał serdecznie młodzieniec — kopę lat. Co u ciebie? — Przeeepraaszam — bełkotał przyjaźnie pijany — z kim mamam przyyy — jemność? Nie przyyypominam sobie. — Jasiu — głos młodzieńca nabrał tonów czułej perswazji — mnie nie pamiętasz? Tyle lat. Jasieńko, naprawdę? Zupełnie pijany — dodał wyjaśniająco szybko i cicho w stronę przyglądającej się sceptycznie tej scenie bufetowej. — Starych kolegów nie poznaje. Co ta wódka robi z człowieka. — Zdecydowanym ruchem ujął pijanego pod ramię i pociągnął w stronę odległego stolika na środku pustej sali. Pijany poszedł bez oporu, przyciskając resztą świadomości wypchaną teczkę do piersi. Orkiestra powtarzała po raz osiemnasty refren: „Jak przygoda to tylko w Warszawie, w Warszawie.” Przy stoliku młodzieniec pochylił się nad pijanym. — Zamów ćwiartkę, Jasiu — rzekł z przekonywającą tkliwością — takie spotkanie. — Kelnerrr! — ryknął natychmiast pijany — ćwiarteczka i dwa jasne! Kolegę spotkałem — dodał, uświadamiając pochylonego nad nim kelnera i jakby szukając usprawiedliwienia w jego opryskliwej twarzy: — Skąd ja ciebie, eeep, znam? — zastanawiał się po chwili, usiłując wbić się maślanymi oczami w twarz młodzieńca o pustych dziąsłach. — Jasiu — nie tracił czasu ten ostatni — która godzina? — Pijany odsunął z wysiłkiem rękaw znad dużego zegarka na przegubie. — Óóóósma — wybełkotał — nie. dziewiąąąta. — Małe, jasne oczka młodzieńca spoważniały i rozbiegły się na boki na widok zegarka. — Ładny zegareczek — rzekł, sepleniąc silniej ze zdenerwowania. — Jasiu, pokaż tę maszynkę. — Pijany pochylił głowę i wyciągnął niepewnie rękę. — Ja nie Jaś — powiedział z gorzkim wyrzutem. — Jaś to mój brat. Już nie pamiętasz? — Młodzieniec o zmiętej twarzy rozejrzał się: w tej chwili nadszedł kelner z wódką i piwem, po czym rozlał ją wprawnie do dwóch dużych stopek. — No, trzask — rzekł młodzieniec, wznosząc stopkę: zbadał raz jeszcze rozlatanymi oczami cały lokal, ustawiając skrupulatnie swą postać wobec towarzysza w ten sposób, że nikt nie mógł widzieć, co się dzieje przy ich stoliku; grdyka chodziła mu miarowo, cała szyja i twarz — drgały w napięciu. — Siulim — zawołał pijany, przytykając stopkę z wódką do ust i rozlewając płyn po brudnym, nie ogolonym podbródku. — No, daj blat, Jasiu, grabula — rzekł młodzieniec, kładąc obydwie dłonie na przegubie z zegarkiem. — Rrraz się żyje! — zabełkotał z entuzjazmem pijany — orkiestra! Ładować! — Skrzypek pochylił się jeszcze niżej, a bębnista bardziej do przodu, jak zdyszany wałach, i nieco głośniej odegrali po raz dwudziesty szósty „Jak przygoda to tylko w Warszawie, w Warszawie.” Młodzieniec w wiatrówce schował zegarek do kieszeni i rozlał resztkę wódki. — Twoje zdrowie, Jasiu — rzekł, po czym dodał dość chłodno: — No, zapłać, bracie, czas do domu spać. — Ja? — zdziwił się pijany — tyś stawiał. No, nie? Tyś zamawiał, kochany. To była twoja wódka. Tą kolejka to nie moja, to twoja. Tę kolejkę ja nie, to ty. Następną ja, tę ty. — No, Jasiu — rzekł, krzywiąc się brzydko młodzieniec — dość tych przekomarzań. Płać i koniec. — Ty tu do mnie nie z takim szumem! — zaperzył się pijany — ja ci postawię, ale drugą wódkę. A ta to była twoja wódka. — Młodzieniec wstał i podciągnął spodnie. — Czekaj! — szarpnął się pijany, jakby nagle trzeźwiejąc — tylko bez tych warszawskich kantów! — Przechylił się przez stolik i wielką, niepewną łapą schwycił młodzieńca za wiatrówkę. Wtedy młodzieniec przygiął się w kolanach i zaprawił pijanego tak zwanym baranem, czyli gołym czołem w podbródek, po czym z nagłego, balansującego skrętu tułowia poprawił prawym barkiem w twarz. Pijany zwalił się na stolik, przewracając wódkę i rozlewając piwo. Młodzieniec pobiegł ku drzwiom. — Tylko spokojnie! — zawołała tęga bufetowa, wyskakując z nieoczekiwaną zwinnością spoza kontuaru i błyskawicznie zatrzaskując drzwi. — Panie Feluś! — krzyknęła po drodze do kelnera — po milicję! — Kelner wyskoczył jak z procy przez tylne wyjście do kuchni i stamtąd na podwórze. — O co chodzi? — uśmiechnął się krzywo młodzieniec, poprawiając na sobie wiatrówkę — przecież go nawet nie uderzyłem. Prosi na wódkę, zamawia, a potem nie chce płacić. Jak tak można? — Pani kierowniczko. — pijany wygramolił się zza stolika, ścierając rękawem piwną pianę z twarzy — po co od razu milicja? Ja nie taki. Ja zapłacę. Tylko że chciałem po sprawiedliwości. Po co od razu milicja? Ja służbowo, rozumie pani. U mnie legitymacja w porządeczku i delegacja jest. On zna mojego brata, prawda? — wskazał palcem młodzieńca, spoglądając nań na poły z odrazą, na pół z nadzieją. W tej chwili za szybą drzwi stanął milicjant. Bufetowa otworzyła i szybko zreferowała sprawę. — Za mną — rzekł krótko milicjant. Młodzieniec wyszedł za nim bez słowa protestu, z nikłym uśmieszkiem pomiędzy gołymi dziąsłami.