Выбрать главу

— Dowód — rzekł doń po pięciu minutach dyżurny podoficer w komisariacie na Pięknej. Młodzieniec w wiatrówce wyciągnął jakąś starą, zatłuszczoną i postrzępioną legitymację. — Dlaczego nie dowód? — rzekł zimno podoficer. — Nie noszę przy sobie — rzekł z przymilnym uśmiechem młodzieniec — żeby nie zgubić. Wie pan, panie przodowniku, potem takie trudności.

— Jak tu jest? — zeźlił się podoficer, wpatrując się w nazwisko. — Szmajewski — rzekł młodzieniec spokojnie — pisze wyraźnie. — Niewyraźnie! — huknął popędliwie podoficer — tu ta litera „m” zupełnie zmazana. Nic nie widać! Szajewski, Szmajewski, cholera wie?… — Młodzieniec wzruszył obojętnie ramionami. — Moja wina, że źle piszą — rzekł — w biurach siedzą, a pisać nie umią. Niech się nauczą kaligrafować. — Siadać tam! — krzyknął podoficer — i nie gadać tyle! — Młodzieniec usiadł na odrapanej ławce w kącie; milicjant, który go przyprowadził, referował coś szybko zapisującemu podoficerowi. — Szmajewski. — rozległ się cichy szept w kącie — czyli Szmaja. Bardzo dobry nagłówek. — Młodzieniec w wiatrówce odwrócił wolno, pogardliwie głowę: przy nim siedział barczysty, młody chłopak o wyciągniętych przed siebie bardzo drugich nogach i szerokiej, ładnej twarzy młodocianego alfonsa. Miał wystające kości — policzkowe, twarde, wypukłe czoło, jasne, drańskie oczy i mały podbródek. Ubrany był w tandetne, wymięte, przesadnie modnie skrojone ubranie, bardzo brudną koszulę z rozerwanym kołnierzykiem i taniutki, amerykański krawat, bardzo szeroki i z nieudolnie wymalowaną palmą na beżowym tle. — Ty — rzekł młodzieniec w wiatrówce — masz papierosa?

— Chłopak wyciągnął z kieszeni pojedynczego zgniecionego żeglarza i podał. — Za co cię wiążą? — spytał młodzieniec w wiatrówce. — A tam. — odparł wymijająco chłopak; jego trójkątna, przystojna twarz skrzywiła się jak przed splunięciem — nie wiem jeszcze, czy mnie będą wiązać. Była dziś wieczór ze mną taka jedna parkieciara. Siedemnastka, może nawet szesnaście lat. Chciałem ją podłożyć pod frajera, ale złamała się i urwała z lokalu. Dopadłem ją na ulicy, złapałem za kok, posłałem kilka wiąch i wrzuciłem parę obcasów, stąd ta cała graczka. No i spłynąłem tutaj.

— Wójcik — rzekł głośno podoficer do milicjanta — zaprowadźcie ich do Dzielnicowej Rady Narodowej. Na nocną sesję Kolegium Orzekającego. No, wstać! — rzucił w stronę ławki. Obydwaj siedzący wstali, chłopak okazał się nie tylko barczysty, ale i wysoki. — Ty — szepnął do niego młodzieniec w wiatrówce — kikuj na mnie i zasuwaj to, co ja. Jeszcze dziś będziesz na mieście, bez obciachu. Mucha nie siada.

W DRN było mnóstwo zakurzonych korytarzy i pełnych biurek pokojów. Milicjant pchnął drzwi do niewielkiej salki, a raczej dużego pokoju: ściany były tu obwieszone plakatami i transparentami, na środku stał stół nakryty zielonym suknem. Za stołem siedziały trzy osoby: szczupła kobieta czterdziestu lat o delikatnej, zmęczonej twarzy, ubrana prosto, lecz nie bez pewnej elegancji; tęgi zażywny mężczyzna w rozpiętej koszuli bez krawata, jego sękate palce nosiły niezatarte ślady starych zetknięć z maszynami i smarami; trzecim był barczysty, rudawy blondyn o jasnych oczach, w koszuli khaki pod marynarką i krawacie tegoż koloru. Przy wąskim boku stołu siedziała zmęczona i ziewająca sekretarka. Milicjant Wójcik zasalutował, położył na stole jakieś papiery i dość długo referował sprawy obydwu doprowadzonych; w sprawozdaniu jego najczęściej powtarzało się słowo „pobicie”. Gdy skończył, siedząca przy stole kobieta zwróciła się do młodzieńca w wiatrówce: — Szmajewski, co macie na swoje usprawiedliwienie?

— Dużo, proszę obywatelki przewodniczącej — odparł natychmiast Szmajewski i rozpłakał się na głos. — Jak ktoś jest sam od szóstego roku życia, proszę obywateli!.. — łkał załamującym się głosem — to potem taki wstyd! Ja w okupację jeszcze dla AL.-u amunicję przez miasto nosiłem, a teraz, w wolnej ojczyźnie, takie traktowanie. Czy to moja wina, że ojciec pijak, że matka na gruźlicę umarła za sanacji? Kto miał mnie wychowywać? Ani świetlicy, ani żadnej opieki. Koledzy przyjdą, nauczą pić wódkę, mają złe wpływy i teraz taka hańba! Przed sądem! Na co mi przyszło. — Stojący obok chłopak krztusił się ze zdumienia — Jeszcze nie przed sądem — rzekła łagodnie przewodnicząca — po to my tu właśnie jesteśmy, żeby was uchronić od sądu. Aby wam, Szmajewski, pomóc. Żeby was ostrzec, póki nie jest za późno. — Znikąd się do człowieka nie wyciągnie pomocna dłoń, obywatele — zawodził Szmajewski — ja wiem, że błądziłem, ale czy to moja wina? Najprzód sanacja, potem wojna, okupacja. Żadnej świetlicy, żadnej dobrej rady, żadnej pomocy, od małego sam, samiuteńki, bez społeczeństwa obok. — Co o tym sądzicie, towarzyszu Skowroński? — zwróciła się przewodnicząca do tęgiego mężczyzny. Tęgi mężczyzna pochylił się do jej ucha i szepnął coś, na co przewodnicząca skinęła potakująco głową.