— A wy, redaktorze Kolanko? — zwróciła się do rudawego blondyna. Kolanko przeglądał złożone przez milicjanta papiery. — Cóż — rzekł powoli — uderzenie barkiem w twarz przeciwnika i powalenie go w ten sposób dowodzi pewnej wprawy. Rzekłbym, wręcz wytrawnej specjalizacji. — Ze spokojnym, nieco sceptycznym znawstwem taksował postać Szmajewskiego. Szmaja spojrzał przelotnie, szybko, bystro na Kolankę, oczy ich zetknęły się, jakby z nie odcyfrowanych złóż bytu stanęła przed oczami Kolanki twarz Kubusia Wirusa. „Może jego też ktoś tak barkiem w twarz? Baranem w szczękę? Mojego chłopca!” — pomyślał Kolanko ze skurczem rozpaczy w gardle. — Ja jestem za skierowaniem sprawy do sądu — rzekł ostro. Przewodnicząca powiedziała łagodnie, zmęczonym głosem: — Jeszcze tym razem nie, obywatelu Kolanko. Trzeba raz jeszcze próbować. Słuchajcie, Szmajewski, udzielam wam napomnienia. — Zaczęła długie, pełne humanistycznego ciepła i prawdziwej troski o człowieka przemówienie. Młodzieniec w wiatrówce nazwiskiem Szmajewski stał w postawie pełnej skruchy.
Po półgodzinie dwóch młodych ludzi szło ulicą Mokotowską. Trzymali ręce w kieszeniach i palili papierosy; wokoło pachniał czerwcem i gazoliną wieczór warszawskiej ulicy. — Tym razem puścili — mówił wolno Szmajewski — ale drugim razem mogą nie puścić. Nie zawsze przelatuje ten bajer. Drugi raz może nie przeskoczyć. Tak, tak. — dodał z akcentem rzewnych wspomnień w głosie — byli w Warszawie kozaccy faceci, przy których można było być spokojnym o kolegia, o sądy, o te wszystkie prześladowania. Ale zwinęli ich, załatwili i teraz człowiek obija się samotnie, jak ten Łazarz. — Spojrzał z uznaniem na kroczącego obok wysokiego i barczystego chłopaka. — Z ciebie kawał kozaka, synku — rzekł — żebym miał takich czterech jak ty, to można by już było o czymś pomyśleć. Bo, widzisz, głową trzeba, tu. — puknął się w czoło — a nie na siłę. Coś takiego trzeba ustawić, zmontować, żeby samemu się nie obsuwać, nie wkitować, żebyś ty, synku, mógł swojej owieczce nałożyć parę pluch w ryło i żeby cię za to nie targali po sądach. — Wysoki chłopak splunął daleko niedopałkiem papierosa i rzekł z pełnym podziwu szacunkiem: — Kombinuj, Szmaja! Do takiego interesu ja obojętnie zawsze wsiadam. — Szmaja wyjął z kieszeni zegarek. — Patafiany — rzekł z pogardą — chcą mnie sądzić za to, że nawtykałem frajerowi kilka trafnych w oko. Ale z tym mnie puszczają. — Uniósł zegarek wysoko w górę. Chłopak spojrzał nań z uwielbieniem: od razu pojął wszystko. — Na mnie możesz liczyć, bądź spokojny — rzekł głosem, jakim mówi się do wodzów.
3
Redaktor Edwin Kolanko pchnął wahadłowe drzwi restauracji na MDM-ie. Wszedł na półpiętro, gdzie stało kilka stolików. Mimo przyćmionego światła dostrzegł od razu Hawajkę w towarzystwie Mefistofelesa Dziury.
— Dobry wieczór — rzekł podchodząc.
Hawajka z trudem opanowała grymas niechęci na twarzy. Wyglądała mizernie, ale ładnie; lekko — podkrążone oczy i cienie na policzkach dodawały jej uroku; ubrana była z przesadną elegancją w nowe, świeżo sprawione rzeczy.
— Kupę czasu pana nie widziałem, redaktorze — ucieszył się Mefistofeles Dziura; był wyraźnie w dobrym humorze, zacinał się lekko, co świadczyło o odzyskanym spokoju ducha, jego świeżo ogolona twarz pachniała pudrem i wodą kwiatową. — Co u pana słychać? Proszę, niech pan siada — zaprosił kordialnie Kolankę.
Kolanko przysunął sobie krzesło i usiadł. — Nic specjalnego — rzekł z roztargnieniem i wpatrywał się długo, milcząco w Hawajkę. Patrzył tak długo i tak milcząco, że po pewnym czasie wszyscy, nie wyłączając Kolanki, poczuli się zażenowani.
— I cóż nowego u pani? — odezwał się Kolanko z nienaturalną zjadliwością w głosie. — Widzę, że wszystko w najlepszym porządku. Jest pani w znakomitej formie.
Dziura opuścił podniesiony właśnie do ust kęs i wbił wzrok w talerz z wiedeńskim sznyclem obłożonym jajkiem. Hawajka uniosła swe wielkie, ciemne oczy na Kolankę i powiedziała dobitnie, lecz cicho: — Pan jest niedobrym człowiekiem.
Mefisto zatrzepotał powiekami. — Wszyscy zmęczeni tym upałem — zaczął pośpiesznie — każdy ma tyle roboty.
Kolanko poczuł męczące wypieki na policzkach, uszy mu zapłonęły. Wyjął z kieszeni złożoną starannie ćwiartkę papieru, rozłożył ją i wręczył Hawajce bez słowa. Była to obramiona szeroką, czarną obwódką klepsydra. — Noszę to przy sobie — rzekł Kolanko głosem zachrypłym — gdyż tekst nie nadaje się, aby rozkleić na mieście. Ale on chciał właśnie taki tekst, więc kazałem wydrukować. Myślę, że sprawiłoby mu to przyjemność. że byłby zadowolony. gdyby się dowiedział, że pani to przeczyta.
Nekrolog brzmiał: „Jakub Wirus — lat 22 — współpracownik «Expressu Wieczornego» — zginął śmiercią dziennikarza”.
Hawajka nie mogła oderwać oczu od obwiedzionego czarnym marginesem prostokąta, twarz jej skurczyła się nieładnie: Mefistofeles Dziura utonął wzrokiem w wystygłych kartoflach i zakrzepłej marchewce.
Hawajka podniosła powoli wzrok na Kolankę. Oczy miała pełne łez. — Pan jest niedobrym człowiekiem — powtórzyła niepewnie; po czym żarliwym ruchem schwyciła Kolankę za rękę. — Pan musi zrozumieć — szepnęła napastliwie — że dziewczyna nie może być sama.
— Rozumiem — rzekł Kolanko i uśmiechnął się. W uśmiechu tym nie było wybaczenia, lecz bolesna pogarda.
— Panie redaktorze — rzekł łamiącym się głosem Dziura — niech pan jeszcze chwilę zostanie. O, kieliszeczek. Jest zapasowy.
Szybko i niezręcznie rozlał wódkę z małej karafki do trzech kieliszków, plamiąc obficie obrus.
— Nie teraz, Mefisto — rzekł łagodnie Kolanko — przyjdę kiedyś do pana i upijemy się serdecznie w tej knajpce zaraz obok, na Mokotowskiej, wie pan, u dawnego Dziadka Reakcjonisty.
Złożył pieczołowicie klepsydrę i schował ją z delikatną skrupulatnością do kieszeni od marynarki, na piersiach. Po czym skłonił się lekko i wyszedł.
Po policzkach Hawajki płynęły łzy. Twarz miała już wyrównaną, spokojną.
— On jest niedobry człowiek — powtórzyła cicho.
Dziura poszukał jej ręki pod stołem: trzymała je złożone na kolanach, jak wiejskie kobiety uginające się pod nawałem trosk.
— Kochanie — powiedział, ściskając wilgotną ze zdenerwowania dłoń — on nie jest szczęśliwy. I chyba nigdy już nie będzie. A my. Będziemy. Ja cię nie opuszczę.
— Ty jesteś poważny facet — rzekła z uczuciem Hawajka — nie tak jak inni.
Wiedziała nawet, o jakich innych jej chodzi. Przez chwilę rysowało mc, w jej duszy wyobrażenie tych, którzy mając przy sobie szczęście gonią za zupełnie niezrozumiałymi dla kobiet wartościami. Zaraz jednak wszystko to rozpłynęło się bezpowrotnie. Po chwili słowom jej towarzyszył pełen całkowitego oddania uścisk wilgotnej dłoni, który rozlał wonny olej szczęścia wokół serca mądrego fryzjera Mefistofelesa Dziury.
4
— Ufff — powiedziała Marta, gdy znaleźli się na ulicy — co za dzień. Głowa mi pęka od wrażeń po tej rozmowie z Jonaszem Drobniakiem. i — I co za wieczór — rzekł Halski oddychając pełną piersią; narzucił marynarkę na ramiona. — Nie chłodno ci? — zatroszczył się o Martę.
Marta wyjęła lekki sweterek z koszyczka i narzuciła go sobie na odsłonięte w wycięciu letniej, barwnej sukienki plecy. — Wcale nie mam ochoty iść do domu — powiedziała.
— Przecież jesteś zmęczona — przypomniał jej rzeczowo Halski.