— To co?
Szli wolno Nowym Światem. Halski trzymał ręce w kieszeniach i kopał przed sobą puste pudełko od zapałek.
— Przestań — powiedziała Marta.
— Dlaczego? — spytał Halski — nie wolno mi przeszkadzać w treningu.
— Nie jesteś piłkarzem — rzekła kłótliwie Marta.
— Ale jeszcze mogę zostać.
— Jak nie przestaniesz, to się tu pożegnamy — Marta zatrzymała się na szerokim trotuarze na skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich. Na tle kolorowych sygnałów ulicznych, w ciepłym powietrzu wieczoru wyglądała wspaniale: Halski nie potrafiłby nawet powiedzieć, na czym ta wspaniałość polega, gdyż twarz Marty była zmęczona całodziennym przebywaniem w mieście, zaś upał i tłok w tramwajach zmięły nieco i przybrudziły jej sukienkę. „Nowa kategoria uroku — pomyślał — wielkomiejskie zmęczenie. W interpretacji Marty nadaje się do pełnych żaru opisów w miłosnych poematach”.
— Dobrze, pożegnamy się — rzekł spokojnie — ale przedtem powiesz mi, kiedy wyjdziesz za mnie za mąż?
— Nie wyjdę za ciebie za mąż — zaczęła Marta poważnie — dopóki nie przestaniesz kopać pustych pudełek po zapałkach na reprezentacyjnych ulicach śródmieścia.
— Dobrze — oświadczył Halski — wobec tego przestanę. Nie będę więcej kopał.
Kopnął ostatni raz jeszcze pudełko, które wleciało na jezdnię, prosto pod koła ciężarowego auta.
— Widzisz — rzekł Halski — na dowód, że cię nie okłamuję. Nawet dobre wróżby są po stronie tej imprezy.
— Jakiej imprezy? — Marta odwróciła głowę, aby ukryć uśmiech.
— Naszego małżeństwa — rzekł obojętnie Halski.
Przeszli przez jezdnię i szli milcząc w kierunku placu Trzech Krzyży.
— Nie mam ochoty iść do domu — powiedziała Marta.
— Możemy wstąpić na kieliszek wódki — zaproponował uprzejmie Halski.
— Nie będziesz dziś więcej pił! — uniosła się Marta — i tak wykazujesz skłonności ku złym nałogom.
— Nałogom? — zdziwił się Halski — skąd ta liczba mnoga?
— A upór? — zaperzyła się Marta — to nie nałóg?
— Racja — rzekł Halski — przepraszam cię.
— Za co mnie przepraszasz?
— Nie będę więcej pił wódki.
— Nie wierzę ci.
— Słusznie. Nie powinnaś mi wierzyć. To uczyni nasze małżeństwo czymś zupełnie wyjątkowym.
— Nie wyjdę za ciebie — rzekła oschle Marta.
— Dlaczego? — zainteresował się przyjaźnie Halski. Marta nie odpowiedziała. Skręciła w Wiejską. Na wielkiej peluzie przed szarym gmachem, wznoszącym się na skraju Centralnego Parku, kołysały się cienie jakichś postaci na tle jasnej nocy: byli to pijani młodzi chłopcy. W głębokiej przestrzeni pustego trawnika rysowały się sceny z prastarego, łotrzykowskiego romansu.
Przed Frascati Marta powiedziała: — Nie chce mi się jeszcze wracać do domu. Chodźmy na spacer.
— Czyżby jakieś zmiany decyzji w sprawie małżeństwa? — powiedział z pobłażliwą żartobliwością Halski.
— Drażnisz mnie — powiedziała Marta.
— Logika typowo kobieca — westchnął Halski. — Skoro cię drażnię, powinnaś szukać ucieczki.
— Tak — przyznała Marta — ale cię przecież kocham.
Widać było wyraźnie, że nie dostrzega żadnych sprzeczności w swych kolejnych deklaracjach.
— I dlatego nie chcesz wyjść za mnie za mąż — uśmiechnął się I wyrozumiale Halski — rozumiem. Wszystko staje się proste i jasne.
— Nie. — zaczęła Marta, lecz przerwała.
Przecięli Wiejską i przeszli ulicą Matejki do Alei. — Chodźmy do Doliny Szwajcarskiej — rzekła Marta.
— Doskonale — zgodził się Halski — chodźmy do Doliny. Łagodna niecka Doliny Szwajcarskiej o stokach pokrytych murawą leżała wśród pałacyków ambasad, balustrad, tarasów i szerokich, kamiennych schodów. W dole były alejki, ławki i cichy basen, sadzawki, do której pulchne, rzeźbione w ciężkim kamieniu, nagutkie dzieci o ramionkach grubości kończyn tragarza fortepianów, siedząc okrakiem na zmaltretowanych rybach i krokodylach, wyciskały miękkie fontanny wody z ich rzeźbionych pysków.
Marta i Halski usiedli na wiodących w dół stopniach, którymi obudowany był stawek.
— Marto — rzekł cicho Halski — tu jest tak ślicznie, że muszę ci powiedzieć: kocham cię. Gdybym tego nie powiedział, zabrakłoby czegoś w krajobrazie.
— Wierzę ci — rzekła Marta, patrząc podejrzliwie na Halskiego. Po czym roześmiała się nagle.
— Ty stary łotrze — siniała się Marta — dość tej wojny.
— Marto — rzekł poważnie Halski — po wojnie, zawierając pokój, wyjaśnia się mnóstwo ukrytych dotąd spraw. Powiedz zatem, dlaczego jesteś zła i rozdrażniona?
— Wcale nie jestem. — broniła się słabo Marta.
— Właśnie że jesteś.
— Skąd wiesz?
— Miłość niesie ze sobą niewygodę wrażliwości. Skoro już cię kocham, wiem mniej więcej, co się w tobie dzieje.
— Szkoda — westchnęła Marta — trudno.
— Każdy, przechodzień dostrzeże z łatwością, że roznosi cię złość. Nie tylko kochający mężczyzna, mała jędzo!
— To dlatego — zaczęła Marta — za te pozdrowienia.
— Jakie pozdrowienia? — nalegał Halski — mów wyraźnie.
— Te pozdrowienia, które przesyłałeś mi przez Olimpie Szuwar.
— Nie przesyłałem ci żadnych pozdrowień — rzekł stanowczo Halski — to tyś mi przesyłała zimne, obojętne pozdrowienia do szpitala — dodał oskarżycielsko. — Skręcałem się na szpitalnym łóżku z wściekłości słysząc o twych pozdrowieniach.
— Ja? — zdziwiła się niepomiernie Marta — ja rewanżowałam się tylko. Przecież nie wypadało nie mruknąć chociażby najchłodniejszych ukłonów, gdy otrzymuje się pozdrowienia od chorego człowieka. Poprawne; grzeczne pozdrowienia. Czym sobie na to zasłużyłam? — głos Marty drgnął głęboką, gorzką urazą.
Halski ujął Martę za ramiona i obrócił ją delikatnie ku sobie. Miał w tej chwili jej czoło przy swoich ustach.
— Głupiutki historyku sztuki — szepnął — nie znasz się nic a nic na sztuczkach. Czy nigdy nie przyszło ci na myśl, że są to intrygi Olimpii Szuwar, która powtarzała je wielokrotnie, gdyż obawiała się ciebie?
— Przyszło. — szepnęła Marta — ale jakoś nie, mogłam w to uwierzyć. — Uniosła szare oczy ku spojrzeniu Halskiego. — Co za galimatias w twych oczach — rzekł Halski z czułością — nic a nic nie mogę się zorientować, o czym teraz myślisz.
— To dobrze — Marta uśmiechnęła się swym zniewalającym uśmiechem. — Myślę teraz — dodała po chwili — o tym, że ostatnio tak strasznie długo trzeba czekać na termin ślubu w Urzędzie Stanu Cywilnego, okropnie niemrawo tam pracują.
— Skąd wiesz?
— Chodziłam się dowiadywać — powiedziała Marta — tyle trzeba papierów, tyle trudności. Nie masz pojęcia, jaka biurokracja.
— Mnie się wydawało, że to bardzo łatwo.
— Mnie też. A może i łatwo, ale ja chciałabym, żeby było jeszcze łatwiej. I szybciej. A tymczasem. — w głosie Marty znalazło się naraz mnóstwo pocieszenia. — myślę, że można już zacząć chodzić na plażę. Mam taki śliczny kostium.
Halski puścił jej ramiona, pochylił się, zasępił i zapalił papierosa. — Wolałbym — rzekł sucho, wrzucając zapaloną jeszcze zapałkę do wody — żebyś sprzedała ten kostium.
— No wiesz? — obruszyła się Marta — taki śliczny kostium.
— Marto — rzekł Halski z podejrzanym spokojem w głosie — ze mną nie pójdziesz w tym kostiumie na plażę. Zapominasz, w jakich okolicznościach zdobyłaś ten kostium. Poszłaś do obcego, świeżo poznanego mężczyzny do domu na wódkę, narażając się na to, co zresztą nastąpiło.