— Nic nie nastąpiło! — zawołała Marta — wiesz o tym równie dobrze, jak ja. I nie do obcego mężczyzny do domu, tylko poszłam i imieniny, na które zostałam zaproszona. I w ogóle, nie wiedziałam, że potrafisz być tak pryncypialny. Zawsze myślałam, że jesteś mądrym, zgodnym, wyrozumiałym sceptykiem.
— Dość tych głupstw! — rzekł Halski.
Przez chwilę panowała cisza. Po czym Marta powiedziała wolno: — Czy nigdy nie przyszło ci na myśl, że poszłam tam, gdyż czułam do ciebie wielki żal za pozdrowienia, przesyłane mi za pośrednictwem kobiety, o którą byłam zazdrosna?
— Przyszło — rzekł niepewnie Halski, ale była to nieprawda, gdyż nigdy o czymś takim nie pomyślał i teraz też nie czuł się bynajmniej w zupełności przekonany. — Ale to nie to samo — rzekł po chwili.
— Masz rację, to nie to samo — powiedziała pokornie Marta wiedząc, że słowami tymi wygrywa ostatecznie partię. — Ja postąpiłam źle.
I znów przez chwilę trwała cisza. Z góry, z oddali dolatywał głuchy, dudniący poszum miasta.
— Hałas Warszawy — rzekła Marta — jaki niezrozumiały.
— Dla mnie Hałas Warszawy jest inny — rzekł cicho Halski. — Wczesne, poranne syreny znad Wisły, z rzecznych statków, z odległych fabryk, dworców i torów kolejowych.
Zwrócił się ku Marcie, ujął jej głowę w dłonie i pochylił swą twarz nad jej twarzą.
— Gdzie my jesteśmy? — szepnęła Marta, jeszcze przy ustach Halskiego.
Unieśli powieki, nie odrywając od siebie ust i policzków. Wysoko nad nimi, od strony zawalonej świeżymi budowami ulicy Szopena, rysowała się murarska winda: jej prosty, kanciasty szalunek z desek wyrzynał się czarno na delikatnym seledynie nieba.
— Jesteśmy w Warszawie. — rzekł cicho, lecz wyraźnie Halski.
Warszawa, maj — grudzień 1954