Выбрать главу

— To dobrze, że pan nie jest lojalnym zawodnikiem. Tęsknię za odrobiną przewrotności.

— Niestety, nie mogę tego pani ofiarować. Nic z rozdarć wewnętrznych. Pragnę teraz wyłącznie jednej rzeczy.

— Czego?

— Pocałować panią.

— To był faul — uśmiechnęła się Marta, — Poza tym technicznie niemożliwe. Natomiast kłamał pan, mówiąc o swych sukcesach na średnich dystansach. Okazuje się pan typowym sprinterem, woli pan wyraźnie dystanse krótkie.

W głosie Marty dźwięczało opanowanie i kpina, odzyskała swój poprzedni ton.

— To była pomyłka. Przepraszam — przyznał się bez zażenowania Halski. — Użyłem złego schematu. Wyjąłem klucz z niewłaściwej przegródki. — „Po co ja to czynię? — pomyślał — dlaczego usiłuję ukryć, że myślałem o niej nieustannie przez całe dwa tygodnie?” Klawisze fortepianu rozpylały wolną melodię o nazwie „Pył gwiezdny”.

— Nareszcie — rzekł Halski. — Nareszcie zgodziła się pani na spotkanie ze mną. Po historii w komisariacie i po siedmiu telefonach. Mam lekki żal do pani o to.

— Za to, że się zgodziłam? — spytała Marta bez kokieterii. „To nie moja wina — pomyślała szybko — ja nie chciałam. Przeznaczenie kiwało palcem, jak kolorowy neon za oknem”.

— Nie — rzekł poważnie Halski. — Za to, że mi pani dała tak długo czekać. To skomplikowało sprawę.

W głosie jego nie było nic niejasnego, nic do ukrycia, nic ubocznego.

— I dlatego ma mi pan za złe, że nie pasuję do schematów? Że ma pan trudności z metodą. Że nie wie pan, który z osiemnastu czy dwudziestu pięciu kluczy, prowadzących do celu i drobiazgowo wyszlifowanych w długiej i bogatej ślusarskiej karierze, zastosować w tej chwili. Czy nie? — Marta uśmiechnęła się sztucznie. Była zła na siebie, iż nie potrafi wyzbyć się tej sztuczności lub ukryć jej.

— Owszem. Trochę. Ale nie dlatego, że nie mogę naruszyć zamka, tylko dlatego, że będę musiał dorobić nowy klucz. To będzie wyjątkowa i trudna robota.

Miał w tej chwili chmurną twarz dwunastolatka, „Niegrzeczny chłopiec, który się uparł” — pomyślała Marta, obserwując uważnie twarz, ładne usta, kształtnie sklepiony, wesoły nos.

— Proszę mi opowiedzieć — rzekł Halski z namysłem — coś o sobie. „Jakie banalne — pomyślała Marta — a przecież ważkie i właściwe.

Jakoś wcale niebanalne w tej chwili”. Pianista pochylił głowę nad fortepianem, jego niewidzialne palce rozrzucały: „A ty przechodzisz i nie widzisz mnie”.

— Jestem historykiem sztuki i kocham dobre malarstwo. Zwłaszcza współczesne. W praktyce sprowadza się to do planowania wystaw i obliczania ich kosztorysów. Poza tym bardzo lubię swoją pracę.

— To wszystko?

— To wszystko.

— I nic więcej?

— I nic więcej. Aha, jeszcze to, że bardzo lubię książki dla dzieci. „Nie chce powiedzieć, ukrywa, ale nie kłamie” — pomyślał Halski z wątpliwą satysfakcją.

— Proszę mi powiedzieć teraz coś o sobie — rzekła Marta z uśmiechem.

„Łatwizna i banał — pomyślał Halski — lecz w gruncie rzeczy pragnąłem tego pytania”.

— Jestem chirurgiem i specjalizuję się w tak zwanej chirurgii plastycznej. Jest to taka kosmetyka na serio. Moim pragnieniem jest leczyć nie tylko ciała ludzkie, ale i kompleksy, wstydliwości i urazy psychiczne, powstałe wskutek wypadków, nieszczęść, kalectwa od urodzenia i mnóstwa niezasłużonych a tragicznych mankamentów. Nie ma pani pojęcia, jak bardzo zajęcza warga lub za duże — uszy są w stanie złamać człowieka, ile krzywdy tkwi w szpetocie ludzkiego wyglądu.

— To ładne. — rzekła Marta z powagą.

— Aha — przyznał Halski. — Teraz wiemy o sobie wszystko.

— Prawie wszystko.

— Zapomniałem jeszcze powiedzieć, że lubię kolor żółty i ilustrowane czasopisma.

— To ważne — rzekła Marta. — Bardzo ważne.

Pianista grał wolno i dobitnie piosenkę: „Człowiek, którego kocham.”

— Taka stara, znana melodia? — zastanowiła się Marta.

— Nazywa się „Człowiek, którego kocham.” Uczyłem się przy niej tańczyć na mych pierwszych szkolnych wieczorkach. To dawne czasy.

— Aha. Mam podobne wspomnienia.

— Każdy z nas ma wspomnienia. — rzekł Halski bezmyślnie i płytko — ale nie każdy ma takiego człowieka, jak w piosence.

— Ja nie mam. — powiedziała Marta pośpiesznie i miękko. „Dlaczego kłamiesz?” — pomyślał Halski z urazą. „Dlaczego kłamię? — pomyślała z pewnym wysiłkiem Marta i naraz jakby oprzytomniała. — Ja wcale nie kłamię. Tak jest. Nie ma takiego człowieka”. Nawet przez sekundę nie pomyślała o Zenonie.

— Nie kłamię. — powiedziała cicho, nie pytana. Spokojne, jasne oczy Halskiego były samą nieufnością.

— Ostatecznie — rzekł z wyraźną kpiną — jestem ostatni, który ma prawo o to pytać.

— Nieprawda — twarz Marty wyrażała znowu gotowość do walki, jakby po chwilowym załamaniu. — Ma pan niezaprzeczalne prawo po temu. Przemył pan groźną ranę na mej skroni, w komisariacie, wyraził pan gotowość odprowadzenia mnie do domu oraz zadeklarował pan pomoc dla mej biednej, chorej matki. Że już nie wspomnę o siedmiu telefonach.

Było to bardzo niegrzeczne i zrobiło im się przykro. Zdawało się, że wszystkim wokoło stało się bardzo przykro, że przy sąsiednich stolikach ludzie pozwieszali głowy, że kelnerki rozłożyły bezradnie ręce, że za chwilę fortepian zatrzaśnie się sam. Melodia, snująca się między stolikami, nazywała się „Nie mogę cię zatrzymać”.

I nagle — roześmieli się oboje. Nikt z nich nie wiedział dobrze dlaczego, z jakiego powodu, po co, w jakim celu. — O co my się właściwie kłócimy? — rzekł Halski. — Przecież mamy niemal jednakowe włosy.

Rzeczywiście — włosy ich miały prawie taki sam odcień. Był to odcień starego, zblakłego, trochę zmatowiałego złota. Gdzieniegdzie — jaśniejsze, platynowe smugi przewijały się w gładkim dziś, ściągniętym do tyłu uczesaniu Marty i w prostych, miękkich, naturalnie nad czołem sfalowanych pasmach na głowie Halskiego. Pochylili ku sobie głowy i przez chwilę patrzyli na siebie.

— Najbardziej podoba mi się to, że właściwie nie jest pani wcale ładna. Marto — rzekł Halski.

— Te wystające kości policzkowe i ten bojowy, wiecznie gotów do awantury nos.

Pianista uśmiechnął się do Halskiego, grając: „Piękna dziewczyna jest jak melodia”.

— Mnie się nic nie podoba — rzekła Marta swobodnie i beztrosko — nie lubię miłych twarzy, a pan ma po prostu taką miłą twarz. Ma się ochotę podarować panu pudełko landrynek.

— Kłamie pani. Wcale tak nie jest. I wcale nie ma pani na to ochoty.

— Może trochę kłamię — zgodziła się Marta. — Ale i pan kłamie. Właśnie, że nie jestem brzydka.

— Tego nie powiedziałem. Przyznaję, brzydka pani nie jest. Ale co z tego?

— Właśnie. Co z tego?… — westchnęła Marta na pół poważnie. W wejściu ukazała się wysoka postać bardzo eleganckiej pani. Czarny, wytworny płaszcz, czarne zamszowe pantofle na wysokim obcasie, mały kapelusz z woalką i drogi, srebrny lis — wszystko to tchnęło bogatą, choć zbyt ostentacyjną elegancją. Na jej widok podniósł się pan o ciemnej twarzy. Gdy stał, widać było dopiero, jak jest wysoki i mocno zbudowany. Dama uśmiechnęła się, skinęła głową i podeszła do jego stolika. Usiadła i rozejrzała się wokoło. Ujrzawszy Halskiego spoważniała, zdawkowy uśmiech znikł z jej twarzy. Wzrok Halskiego zetknął się z jej wzrokiem. „Znam skądś tę panią? — pomyślał Halski — ach, już wiem, to ta.” — przypomniał sobie, patrząc na nią nie bez przyjemności. Pianista grał wolno, z wyraźnym upodobaniem „Dziękuję za pamięć”. Dama przeniosła spojrzenie na Martę, przyglądała się jej uważnie i dość długo, w oczach jej była chłodna, odpychająca badawczość. Po czym pogrążyła się w powściągliwej rozmowie ze swym towarzyszem o ciemnej, pięknej twarzy.