— Marto — rzekł Halski. — Co uczynimy z tak pięknie zaczętym wieczorem?
— Chyba pójdziemy do domu, by przygotować się przy pomocy zdrowego snu do jutrzejszego dnia pracy.
— O, nie! — zaprotestował gwałtownie Halski. — Żadnych myśli o jutrze. Czuję w sobie nieustępliwość wczesnych osadników, którzy z uporem karczowali niedostępne puszcze. Jutro zacznie się nowe, dwutygodniowe, upokarzające telefonowanie dla zdobycia nowego spotkania. Znam już na pamięć wszystkie numery telefonów Muzeum Narodowego, mógłbym zostać z powodzeniem informatorem turystycznym. A dziś nie puszczę pani z mych szponów.
— Nie znoszę gwałtu i potrafię walczyć o wolność. Ale zamiast podnieść otwartą żagiew buntu, proponuję pertraktacje: niech mnie pan zaprowadzi na parówki i piwo, gdyż jestem śmiertelnie głodna. A potem rozejdziemy się w spokoju.
— Odgaduje pani me najtajniejsze marzenia — westchnął żarliwie Halski. — Skąd pani wie, że unosi się w mej duszy wizja gotowanych na brunatno parówek z musztardą i kufla złocistego piwa?…
— Widocznie zadzierzgnęła się między nami jakaś nić. — rzekła Marta wstając, po czym dodała z wyrzutem: — A swoją drogą łudziłam się, że przez ostatnie kilkanaście minut myślał pan o mojej urodzie.
Halski zapłacił, skinął głową pianiście i spojrzał raz jeszcze na damę w czerni, co nie uszło uwagi jej towarzysza. Fortepian zabrzmiał walcem z „Parady miłości”, Halski pomyślał: „Co za drań!”, uśmiechając się do pianisty i grożąc mu palcem.
Schodząc ze schodów podziwiał chód Marty. Otworzył przed nią drzwi i myślał ze zgryzotą: „Do diabła! I jeszcze takie nogi!”
W istocie — płaski obcas mocnego, sportowego obuwia Marty uwydatniał smukłość jej nóg.
— Czy nie wiesz przypadkiem, kto to był ten młody człowiek? — spytała dama w czerni swego towarzysza:
— Nie wiem. Ale mogę się dowiedzieć. Oczywiście. uczynię to dla ciebie.
Głos mocno zbudowanego mężczyzny o ciemnej twarzy był głęboki spokojny, choć trochę zbyt modulowany. Mimo tego opanowania wyczuwało się w tym głosie zupełnie inne możliwości, jakąś starannie ukrywaną, chrapliwą zdolność do pełnych namiętnej pasji tonów.
— Dobrze — rzekła dama. — Uczyń to dla mnie.
— Podoba ci się? — spytał mężczyzna. I znów głos jego mówił tak wiele. O wiele więcej, niż — jakby się zdawało — wyrażały słowa. Człowiek, mówiący tym głosem, był mądry: usiłował Udawać obojętność, wiedział jednak, że mu się to nie uda. Wobec tego wolał, aby w głosie brzmiała obawa. Liczył, że dama w czerni tak to zrozumie i w tym wypadku nie mylił się, kalkulował dobrze. Albowiem za wszelką cenę musiał ukryć dziką zazdrość i brutalną, zachłanną miłość, jaka kotłowała się w nim naprawdę.
— Podoba mi się — rzekła niedbale dama w czerni, zadowolona jak każda kobieta z nieudolnie maskowanej obojętności i obawy — podoba mi się nawet bardzo. Przepadam za mężczyznami, potrafiącymi uśmiechać się.
— A więc dlaczego chcesz wyjść za mnie za mąż?
— Mylisz się, Filipie — uśmiechnęła się dama. Jej dojrzała uroda nabierała blasków w tej grze sił, w tym nieustannym pasowaniu się, w którym nieugięta wola obydwu stron znamionowała godnych” siebie partnerów. — Mylisz się, mój drogi. To ty tego pragniesz, a nie ja.
— Masz rację. To ja tego pragnę i nie mam zamiaru z mych pragnień zrezygnować — rzekł mężczyzna o ciemnej twarzy i westchnął głęboko. Pod marynarką z drogiej, szarej flaneli czuło się w tym westchnieniu skłębioną, dziką siłę potężnej klatki piersiowej. — Zgoda — powtórzył — wobec tego. pomówmy o interesach.
— Mam dosyć. Poddaję się. — jęknęła Marta. — Nie mogę więcej.
— Jeszcze jedną, dziewczyno. Parówki są niezwykle zdrowe. Wzmacniają przeguby — powiedział Halski, wyjmując nos z pienistego kufla z jasnym piwem. — Mówię to pani jako lekarz.
— Jest pan mordercą. Ta parówkowa orgia ma jakiś ukryty, niecny cel.
Przechyliła się doń poprzez wysoki, krótki kontuar i strzepnęła mu resztkę piany z nosa. Jedli na stojąco, w jednym z barów na MDM-ie. Z otwartych kociołków na bufecie dymiły gotowe potrawy, pachniało kapustą i sosami.
— Połówkę — prosił Halski. — Ja zjem drugą. W ten sposób złączymy się węzłem parówkowego braterstwa.
— Chodźmy stąd. A raczej uciekajmy. Nie będę nic jadła do końca miesiąca.
— Tak mści się łapczywa żarłoczność — rzekł Halski — rzuciła się pani na parówki jak zbuntowani niewolnicy na nadzorcę. Nic więc dziwnego, że po siedemnastu parówkach.
— Zastanawiam się, co należy w panu bardziej podziwiać — powiedziała Marta z zimną nienawiścią. — Przewrotną, wstrętną hipokryzję czy szatańską, nikczemną podłość?
Wyszli na szeroką, pełną świateł i neonów Marszałkowską. Wokół rozpościerało się wielkie miasto. Pogoda była zimna i wilgotna, jezdnie lśniły czarnym asfaltem. O tej porze, około godziny dziewiątej, plac Konstytucji wygląda jak ujęty w mury i trotuary kamienny, ogromny salon. Ludzie szli wolno, bez pośpiechu, smakując wielkomiejski wieczór.
— To, co w tej chwili robimy — rzekł Halski kładąc ręce w kieszenie — nazywa się flanowaniem.
— Uhm — przytaknęła Marta bez pośpiechu. — Źródłosłów francuski, czyż nie?…
— Tak. Oznacza wałęsać się po mieście bez określonego celu.
— Uhm. Nie wiedząc, po co się to czyni i dokąd się zmierza.
— Wiedząc tylko jedno: że chce się, aby ten stan trwał jak najdłużej. Minęli plac Zbawiciela, niewielki, okrągły.
— Teraz — oświadczył Halski — przestaniemy flanować, gdyż odnalazłem cel. Wstąpimy do małej ubogiej restauracji, garkuchni niemal, w której wypijemy po kieliszku węgierskiego wina. Nigdy tam nie byłem, ale możemy spróbować.
— Jak stoimy z pieniędzmi? — spytała rzeczowo Marta — bo ja mam tylko pięćdziesiąt złotych przy sobie. Zaś jedyną restauracją w tej okolicy, jaką znam, jest „Rarytas”, w którym nie ma co liczyć na ducha filantropii ze strony kierownictwa lub na ulgi dla byłych studentów.
Nie protestowała jednak, gdy ująwszy ją lekko pod ramię skierował w drzwi restauracji. Potężnej budowy wąsaty odźwierny w uniformie, imieniem Piotr, pozdrowił Halskiego serdecznie:
— Witam pana doktora. — Marta podniosła dłoń do ust, tłumiąc chichot. — Widzę, że nie jest pan tu zjawiskiem obcym, zupełnie nieznaną jednostką. — szepnęła, krztusząc się dziewczęco śmiechem. — Sprawy zawodowe — rzekł wymijająco Halski — wyleczyłem niegdyś tego pana z odcisków.
Przeszli marmurowymi schodami na półpiętro. Stały tu oddalone od siebie, pełne zastawy i serwetek stoliki. Kelnerzy w białokremowych kurtkach i czarnych krawatach poruszali się z dostojeństwem.
Usiedli na wysokich, stalowych krzesełkach przy barze. Było zacisznie, wręcz przytulnie: niski sufit, ukryte w nim światła. Drobny człowiek w klinicznie białym kitlu za kontuarem rozjaśnił się na widok Halskiego. — Dobry wieczór — powiedział. — Cieszę się, że pana znowu widzę. — Dobry wieczór — rzekł surowo Halski. — Czy nie bierze mnie pan przypadkiem za kogoś innego?