Po kilku minutach Olimpia oświadczyła, że idzie do toalety. Po dalszych kilku minutach Heniek pochylił się nad Merynosem, coś mu szepcząc do ucha. Filip Merynos uśmiechnął się łaskawie, jego ciemne, piękne oczy rozbiegły się naraz w sposób złowrogi. Powiedział spokojnie, miodowym głosem: — Przyjemny chłopiec ten doktor. Szkoda będzie, jeśli mu się coś przytrafi.
— Coś złego, panie prezesie? — spytał obojętnie Robert Kruszyna, — Koniecznie? — Chyba tak, nie ma rady — uśmiechnął się dobrodusznie Merynos. Oczy mu latały, co kontrastowało dziwacznie z pobłażliwością ciemnego, pięknego oblicza. — Nie szkodzi — rzekła Roma Leopard. — Nie lubię blondynów. — Rachunek! — zawołał Merynos; widać było, że ukrywał zdenerwowanie. Heniek zjawił się błyskawicznie z rachunkiem, Merynos sprawdził go szybko. — Co to jest? — wskazał jakąś pozycję wyjmując grubo wypchany banknotami portfel. — To. cebulka. — zająknął się Henryk. Merynos zaśmiał się krótko: — Ze mną takie numery? Heniek, puknij się w czaszkę. Jak ci nie wstyd? Od kiedy za cebulkę od śledzia płaci się sześćdziesiąt dwa złote? — Panie prezesie. — Heniek przestępował z nogi na nogę. — Wstydzę się bardzo, ale trzeba żyć… Tylko że pana prezesa nikt nie wyroluje — dodał szybko. — Masz stówę — rzekł Merynos — za to, że o tym wiesz. A cebulkę skreśl. Ale już!
Idąc Nowym Światem i placem Trzech Krzyży, Marta odpowiadała monosylabami. Potem przestali mówić w ogóle. Doszedłszy do bramy, Marta zadzwoniła od razu. Była to piękna brama z kutych, żelaznych prętów. Dozorca otworzył, zamknął za Martą bramę i poszedł sobie.
— Marto — powiedział cicho Zenon, gdy Marta znalazła się za kratą — zaczekaj chwilę.
Wydawał się teraz zupełnie trzeźwy. Marta zmęczonym ruchem zdjęła beret z głowy.
— Co jest, Zen? — spytała cicho.
— Znaczy się, wszystko jest jasne po dzisiejszym wieczorze, prawda? — rzekł Zenon, próbując się uśmiechnąć. — Jutro przyjdę z oficjalną wizytą do twojej mamy. Natychmiast po moim dyplomie weźmiemy ślub.
Marta milczała.
— Tak nagle. — mówił Zenon jakby do siebie — nigdy nie chciałaś o tym mówić, wzbraniałaś się. A dziś, tak nagle, tak otwarcie przedstawiłaś mnie jako swego narzeczonego. Rozumiem. — uśmiechnął się czule — wreszcie dziś pojęłaś. Jakże jestem wdzięczny temu lekarzowi. Przeproszę go jutro za to, że byłem wobec niego niegrzeczny, dobrze? Dasz mi jego numer telefonu.
Marta stała, milcząc.
— Pamiętasz? — ożywił się Zenon — nasze pierwsze wakacje na jeziorach, w Giżycku? Tylko wtedy mówiliśmy o małżeństwie, raz jeden.
— Pamiętam — powiedziała Marta, przytykając czoło do zimnej kraty. Pamiętała w tej chwili wszystko z przeraźliwą wyrazistością: wakacje na jeziorach i wakacje nad morzem, w Ustroniu i w Darłowie, upalne noce, pełne pocałunków i młodzieńczych, zachłannych pieszczot, i brązowe, mocne ciało Zenona, które przysłoniło jej cały świat, i jego usta pełne zdrowych, białych zębów, które kocHała tak, jak kocha się słońce, radość i śmiech; pamiętała zimowe wakacje w Zakopanem, pamiętała to wszystko tak, jak pamięta się rzeczy miłe, do których jednak nie warto wracać.
Zenon zbliżył twarz do jej twarzy. Całował jej przymknięte oczy i rozrzucone włosy. „Czuć go alkoholem i knajpą” — pomyślała Marta bez zbytniej niechęci, jak o zalanym koledze. Zrozumiała jasno, że to koniec.
— Przecież to niemożliwe. — zaczął znów Zenon. W głosie jego była rozpaczliwa niewiara. „Po tym wszystkim, co między nami było, to niemożliwe. Ona nie będzie mogła” — tłukło mu się w zbolałej głowie. Marta milczała.
— Marto — powiedział Zenon. — Majka, posłuchaj.