— Ważne — rzekła Olimpia — bardzo ważne. Był to rok, w którym odkryłam swe życiowe powołanie. Przed wojną wiedziałam tylko, co to zwycięstwa w miłości. We wrześniu pragnęłam zwycięstw militarnych i kariery siostry miłosierdzia. W początkach okupacji odkryłam handel i to było moje prawdziwe powołanie. Jedynie zwycięstwa handlowe zaczęły się liczyć. Ludzie z mego środowiska mówią, że mam niezwykłą głowę do interesów, niektórzy twierdzą, że obdarzona jestem handlowym geniuszem. Faktem jest, że jestem bogata, ale nie w tym rzecz. To nie pieniądze mnie cieszą, lecz robienie pieniędzy. Namiętność handlowania to motor mego życia.
— Za handel — rzekł Halski, wznosząc kieliszek. „Ciekawe — pomyślał — piękna żona oficera kawalerii o instynktach Wokulskiego”. — Nigdy nie miałem z handlem nic wspólnego — dodał — jeśli nie liczyć sprzedanej przeze mnie szafy, którą otrzymałem dwa lata temu w spadku po stryju. Podobno oszukano mnie w tej transakcji. Toteż jestem pełen podziwu i zazdrości dla pani geniuszu.
Zaczynał odczuwać w piersi przyjemne gorąco alkoholu. Wszystko wydało mu się naraz oryginalne, interesujące, urocze: ten pokój, ta kobieta, nawet kosz do śmieci, który uniósł do góry, aby go obejrzeć. Był to werniksowany lakierowaną reprodukcją Kossaka kosz, jakie wyrabiano w Warszawie tuż po wojnie. Znajdowało się tu kilka innych przedmiotów w tym stylu: butelka okręcona lakierowanym sznurem z wklejonymi nazwami zagranicznych trunków, teczka na korespondencję z głowami gwiazd filmowych i nagłówkami gazet.
— Dlaczego spytała ranie pani w tańcu, czy jestem odważny? Policzki Olimpii zaróżowione były od wódki. Po raz pierwszy Halski zauważył wyraz ledwie dostrzegalnego zmieszania na jej twarzy. Podeszła do radioadapteru i założyła płytę. Rozległ się niski alt Zarah Leander i niemieckie słowa: „Mein Leben fur die Liebe, jawohl.”
— Sprzeczność — rzekł z cichym uśmiechem Halski. — Przed chwilą mówiła pani o handlu.
— Wcale nie — powiedziała, stając przed nim prosta, wysoka i piękna. — Te sprawy uzupełniają się doskonale. Zresztą — pochyliła głowę uciekając wzrokiem — wiedziałam, że pan w tej chwili to właśnie powie i dlatego mi się pan tak bardzo podoba.
„To było uderzenie — pomyślał Halski. — Uważaj, chłopcze, mogą się dziać rzeczy wielkie”.
Podała mu pełny kieliszek. Wypili bez słowa.
— Co to wszystko ma wspólnego z moją odwagą?
— Ma.
Oparła dłonie na ramionach Halskiego i pocałowała go prosto w usta. Wargi Olimpii były pełne obietnic, pachniały znakomitą szminką. „Irresistible Lipstick” — pomyślał Halski i cofnął lekko głowę. Chciało mu się śmiać. Olimpia oderwała się od niego i roześmiała się. Podała mu kieliszek, napełniła go i rzekła: — Skol. — Zarah Leander kończyła refren: „Mein ganzes Leben Liebe, jawohl.”
— Siadaj — rzekła Olimpia. — Pójdę po owoce.
Wyszła z pokoju, po czym dał się słyszeć odgłos odkręcanego kranu i spływającej w łazience wody. Halski zapalił papierosa i grzebał się w książkach: były to „Rodzina Whiteoaków”, Vicky Baum, John Knittel, trochę poezji. „Literatura środka — pomyślał Halski — ani dobra, ani zła”.
Weszła Olimpia w długim, jedwabnym, szaroperłowym peniuarze; w rękach trzymała dużą paterę z jabłkami i pomarańczami. Wyglądała wspaniale. „Junona — pomyślał Halski — albo raczej Pomona, bo owoce. W każdym razie wspaniała kobieta. Une belle femme.” Musiał być podziw, a może zachwyt w jego oczach, gdyż wargi Olimpii rozchyliły się w zwycięskim, a zarazem pełnym wdzięczności uśmiechu.
— Usiądź — powiedziała kładąc paterę z owocami na tapczanie. — Chcesz się napić czegoś?…
— Chcę — rzekł Halski. W głowie i w sercu czuł palącą, alkoholową ciekawość chwili.
— Słuchaj — rzekł — dlaczego chciałaś wiedzieć, czy jestem odważny?
— Chciałam, ale już nie chcę. Wiem, że jesteś odważny.
— Czyżbyś przypuszczała, że będę się bał cię całować?
— Och, nie! To nieporozumienie. Naprawdę nie.
Podała mu kieliszek. Wypili. Olimpia usiadła na tapczanie, podwinąwszy nogi, i obierała pomarańczę.
— Znakomicie wyglądasz — rzekł Halski, klękając obok. — Szaroperłowy, biały i czarny. oto twoje kolory, Nie powinnaś szukać innych.
— Cieszę się, że to dostrzegasz. Nie będę już szukać innych.
— Wobec tego odpowiedz mi na jedno pytanie.
— Słucham cię.
— Czy obawa o moją odwagę wiązała się z tą całą dziecinadą, jaką przedsięwzięłaś w „Kameralnej”? Wszak wiesz, jak nazywa się w Warszawie takie postępowanie?
— Wiem — rzekła Olimpia spokojnie. — Nie zapominaj tylko, że układam me sprawy prywatne tak, jak mnie się podoba.
— W porządku. Wobec tego odpowiedz mi na drugie pytanie.
— Tak?…
— Kto to był ten pan o ciemnej twarzy, z którym spędziłaś wieczór?
— Dlaczego chcesz to wiedzieć? Czy ja pytam się ó młodą, śliczną blondynkę, którą ci zabrano z „Kameralnej”?
— To co innego. Nie zapominaj o tym, że jesteśmy w Warszawie i że znajdujemy się obecnie w zupełnie różnych sytuacjach. Nie mam pojęcia, jak ustosunkuje się ów pan do twego karygodnego postępku.
— Nieważne — przerwała Olimpia. — Nie masz pojęcia, jak mało mi na tym zależy.
— Tobie. Być może. Lecz mnie musi w jakiś sposób zależeć na tym. Ostatecznie to miałaś na myśli, pytając mnie, czy jestem odważny, czyż nie?
Olimpia nie odpowiadała chwilę. Po czym rzekła szybko:
— A jeśli nawet, to co z tego?
— Wiesz o tym równie dobrze, jak ja, że w Warszawie obowiązują specjalne przepisy o dyshonorze. Prymitywna farsa z dwoma wyjściami, którą odegraliśmy dziś w nocy, może mieć dla mnie konsekwencje. Chcę przynajmniej wiedzieć, kto mnie będzie prześladować.
— Przecież jesteś odważny.
— Chyba tak, lecz jest to okoliczność bez znaczenia. Pan ten nie wygląda na kogoś, kogo można do siebie przekonać odwagą. Zaś młodzieniec, siedzący przy nim, mógłby ze mną przegrać na bieżni, obawiam się jednak, czy nie umieszczono by mnie na parę tygodni w szpitalu po kilkusekundowym sam na sam z nim na ringu.
— Uspokój się — uśmiechnęła się Olimpia. — Ten pan nazywa się Filip Merynos. Jest prezesem spółdzielni pracy „Woreczek”. To wielki potentat, człowiek zamożny i solidny.! Spółdzielnia „Woreczek” monopolizuje całą produkcję plastykowej i nylonowej galanterii. Nazywają go królem kosmetyczek i saszetek. Łączą mnie z nim rozliczne interesy.
— Nie licząc tego, że cię kocha.
Olimpia zawaHała się, zaskoczona.
— Wiesz, nie jestem tego taka pewna.
— Ale ja jestem pewny — bluffował Halski.
— Widzisz, Filip Merynos kocha tylko siebie. Obca jest mu jakakolwiek miłość nieegoistyczna.
— Namiętność jest miłością jak najbardziej egoistyczną.
— Taaak. Są ludzie, dla których słowo „miłość” ma jasne i potężne znaczenie, bez względu na to, czy dotyczy innych ludzi, zawodu, ojczyzny, pracy, idei lub chociażby wiosennych poranków czy słonecznego lenistwa w gorącym piasku nad morzem. Merynos nie należy do takich ludzi.
— Ale ty należysz.
— Ja?… — Olimpia spojrzała na Halskiego jakby z obawą.
— Tak, ty. Zaś Merynos, tak czy inaczej, ale cię kocha.
— Kocha, to jednak zbyt wiele. Żywi w stosunku do mnie jakąś namiętność, to prawda.
— Nietrudno domyślić się, jaką — rzekł brutalnie Halski.