— Tak. Słusznie — powiedziała spokojnie Olimpia. — Poza tym bardzo chce, żebym wyszła za niego za mąż.
— A ty?
— Ja?…
Olimpia przechyliła się do tyłu, pociągając za sobą Halskiego. Poczuł jej zachłanne wargi na swoich ustach i na chwilę przestał myśleć. Oderwał się z wysiłkiem, głowa jego znalazła się w rozchylonym wycięciu peniuaru — uderzył go zapach zdrowego, pięknego, troskliwie pielęgnowanego ciała kobiety.
Wtedy wstał. Wychylił nalany kieliszek i włożył płaszcz, nastawiając kołnierz. Olimpia podniosła się. Halski oparł się plecami o drzwi wyjściowe.
— A więc jednak boisz się? — rzekła Olimpia podchodząc. Halski milczał. Olimpia patrzała nań z bolesną drwiną.
— Słuchaj — rzekł po chwili. — Masz mnie na pewno za głupca. Takiego, który nie potrafi korzystać z doskonałej okazji, z najlepszych okoliczności. Za niedołęgę, tchórza, Bóg wie, za co. Może sądzisz, że wzgardziłem twoją urodą, twym wspaniałym brakiem obłudy. Może myślisz, że razi mnie twoja przedsiębiorczość, że pożądam naiwnego przekonania o decydowaniu o tych sprawach, co wydaje się niezbędnym niektórym mężczyznom. Nie, nie i nie. Wyjaśnienie jest prostsze i dotkliwsze.
— Wiem — przerwała Olimpia, po czym dodała wolno i cicho: — Spóźniłam się.
— Tak. Spóźniłaś się. O jeden wieczór. Jeszcze wczoraj byłoby inaczej.
W oczach Olimpii błysnęły łzy. „Cóż to? — pomyślał Halski z prawdziwym żalem — Junona płacze?…”
— Przez dwadzieścia lat zbierałam wiedzę o miłości — szepnęła Olimpia — i teraz wiem jedno: kobieta potrafi płacić. Nic masz pojęcia, jakie ceny kobiety potrafią płacić.
— To jest wiedza o handlu — rzekł bezlitośnie Halski. — Za co właściwie chcesz płacić?
— Za ciebie — rzekła prosto Olimpia. — Nie zamierzam ustąpić. Zamierzam walczyć, nawet z tobą, o ciebie. Przez dwadzieścia lat czekałam na smukłego mężczyznę o mądrym, lecz nie cynicznym uśmiechu i spóźniłam się o jeden wieczór.
Podeszła doń blisko i ujęła jego twarz w obie dłonie.
— Błagam cię. — powiedziała — nie wychodź.
Halski pocałował ją w szepczące usta. Po czym odwrócił się, otworzył drzwi, zbiegł ze schodów i wyszedł na podwórze.
Była ciemna, brudna i mglista pora tuż przed brzaskiem. Na podwórzu paliła się jakaś mdła lampka. Halski przystanął i z rozmyślnym trudem czytał napisy wymalowane grubą farbą na ścianach i na sterczących zewsząd szyldach: MEBLE — AMERYKANKI — TAPCZANY — PALTA MĘSKIE I DAMSKIE — FARBOWANIE 1 ODŚWIEŻANIE OBUWIA. Brama najeżona była tandetnymi tabliczkami o malowanych strzałkach i wskazujących palcach: „w podwórzu na lewo”, „w oficynie na prawo”, tandetne szyldy głosiły: KRAWATY — DREWNIAKI — PRACOWNIA PARASOLI — JESIONKI — PELISY — ZEGARKI, KUPNO, SPRZEDAŻ, NAPRAWA — GOTOWE I NA MIARĘ — FOTOPSTRYK! — PODNOSZENIE OCZEK — PASY PRZEPUKLINOWE — ANALIZY LEKARSKIE. Wisiała tu gablotka z firmą „Olimpia SZUWAR”. Uwagę Halskiego przykuła na chwilę horrendalnie wysoka cena różów, szminek i szczotek do włosów. „Ceny, jakie płacą kobiety” — pomyślał.
Odwrócił się raz jeszcze i spojrzał za siebie. Ponura ściana domu ginęła w ciemnościach, a mimo to Halski wiedział, że tam wyżej nie ma nic. Była to wypalona od dziesięciu lat ściana, utrzymujące się tak długo w pionie zgliszcze. Halski wyszedł na ulicę zupełnie pustą. Ruszył w kierunku Marszałkowskiej.
Naprzeciw szło dwóch facetów, niewyraźnych w brudnym powietrzu brzasku. Szli szybko, wprost na niego. Serce Halskiego zabiło gwałtownie, poczuł strach, lecz wiedział, że będzie musiał przyjąć walkę, był na nią gotów mimo wewnętrznego bezhołowia uczuć, z którego nie mógł w tej chwili wyciągnąć żadnego jasnego wniosku, decyzji czy nakazu. Faceci byli niżsi od niego, krępi, twarzy ich nie mógł rozeznać pod nasuniętymi na czoło oprychówkami, spoza zasłony nastawionych kołnierzy jesionek. Przez sekundę zapragnął przystanąć, skręcić w bok, odwrócić się, uciec, lecz coś silniejszego od niego kazało mu iść w przód. Cztery kroki zdały mu się marszem przez wieczność, pomyślał błyskawicznie, że chyba nigdy nie skończy się to posuwanie do przodu, ten ohydny chód ku nieznanemu bólowi, ku nieuniknionej klęsce i krzywdzie. Gdy miał uczynić piąty krok — dwa mocne, męskie korpusy zderzyły się z nim z rozpędu, odrzucając go w tył. Ich kroki przeszły w skok — natychmiast znaleźli się przy nim. Halski dojrzał dwie chude, okrutne twarze i wbite w siebie dwie pary zimnych, złych oczu. — Uważaj, jak chodzisz, szmaciarzu! — syknął jeden z nich. — Żebyś potem nie płakał. — i zamachnął się szerokim sierpem, mierząc w twarz Halskiego. Halski uskoczył w bok i oparł się o ścianę domu: miał teraz dobrą pozycję do zadania ciosu i faceci zawahali się przez ułamek sekundy, po czym błyskawicznie przegrupowali się, unikając fachowo możliwych kopnięć. Lecz Halski nie kopnął ani nie uderzył. Wyciągnął ostrzegawczo prawą rękę i zawołał do tego, który pierwszy bił: — Przegrasz, bracie! Musisz przegrać! Możecie mnie teraz załatwić na klawo, ale. tu będzie w końcu spokój, zobacz. — Nie zdołał skończyć. Zaskoczeni przez chwilę słowami, faceci otrząsnęli się i przeszli do czynów. Pierwszy cios zbił blokującą prawą rękę i przełamał gardę, za jaką Halski schronił się instynktownie. Prawa ręka Halskiego zwisła bezwładnie, lecz lewa zatoczyła krótki łuk i wylądowała celnie na szczęce jednego z facetów. Był to jednak chwilowy sukces; trafiony przygiął się, lecz nie upadł, natomiast szybkim i potężnym zamachem barku wbił Halskiemu pięść w żołądek. Halski osunął się na kolana; usiłował się jeszcze dźwignąć, macając na oślep występ muru, ale dwa potężne kopnięcia w brzuch i w twarz odebrały mu przytomność. Upadł bez jęku, uderzając głucho głową o bruk, przywarłszy okrwawionymi ustami do zabłoconego trotuaru. Piaskowobeżowy płaszcz nasiąkł szybko brudnym błotem. Faceci odwrócili się i pobiegli w stronę Kruczej.
Z pobliskiej bramy wyszły dwie postacie o twarzach ukrytych pod rondami kapeluszy i w grubych węzłach wełnianych szali. Jedna — postać wysoka i druga niższa, o krzepkiej budowie, podkreślonej jaskrawo przez płaszcz o bardzo szerokich ramionach. Zatrzymali się przez chwilę nad leżącym, po czym poszli wolno, pustymi Alejami, ku Marszałkowskiej. — Co to była za nieprzytomna mowa, panie prezesie? — spytała niższa postać — co on powiedział? — Wcale niegłupio mówił — rzekła postać wyższa. — Warto się nad tym zastanowić.
Po kilkunastu minutach pochylił się nad Halskim ciemny kształt, oddychający szybko, jakby po długim, wyczerpującym biegu. Dźwignął Halskiego i uniósł mu głowę. Halski ocknął się na chwilę; zdało mu się, że ma przed sobą bardzo jasne, płonące oczy, po czym znów zapadł w nieświadomość. Od strony Kruczej rozległy się trochę człapiące kroki i stukot laski czy parasola. Ciemny kształt złożył ostrożnie Halskiego na trotuarze i znikł bezszelestnie we wnęce najbliższej bramy. W mglistej poświacie latarni ukazał się niski pan w meloniku, z parasolem. Dostrzegłszy Halskiego zatrzymał się, pochylił się nad nim i pokiwał głową jak człowiek, dla którego nie ma niespodzianek, zaś wszystko jest proste i zrozumiałe. Wyjął z kieszeni płaszcza notes, zapisał numery najbliższych bram, rozejrzał się starannie i bystro wokoło, po czym pochylił się ponownie nad Halskim, usiłując go dźwignąć. — No, jasnowłosy efebie. — mruczał — musimy sobie dać jakoś radę. Przecież nie zostawię cię tu w tym stanie. No, ocknijże się, chłopcze. Za wdzięk i urodę się płaci, czasami boleśnie. — Wyjął z kieszeni chustkę, którą otarł krew z warg Halskiego. Od strony Marszałkowskiej słychać było kroki i głosy zbliżających się przechodniów.