4
Są ludzie, dla których przyglądanie się innym ludziom stanowi zajęcie równie frapujące i nałogowe, jak gryzienie pestek. Są inni ludzie, niewątpliwie wyżej stojący od wymienionych, którzy zatracają poczucie czasu i codziennego obowiązku wobec ożywionej, wypełnionej tłumem ludzkim ulicy. Dla takich ludzi zbieg Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich we wczesnych godzinach popołudniowych jest rozkoszą równego rzędu, co mycie nóg w wodzie z solą Jana po długotrwałym marszu w lipcowym skwarze i w przyciasnych butach — rozkosz taka polega, jak wiadomo, na tym, że doznający jej marzy o niewyjmowaniu nóg z miski przez najbliższe trzy lata. Do takich ludzi należał Kuba Wirus.
Kubuś spojrzał na zegarek: była czwarta. Stał na samym rogu i trochę nie wiedział, co czynić. Umówiony był z Kolanka o wpół do piątej w „Krysieńce”, małej kawiarence, znajdującej się o parę kroków stąd. „Dlaczego właśnie w «Krysieńce»? — zastanawiał się Kuba — kwestia sentymentów redaktora Kolanki”. Ta Warszawa, Warszawa tego narożnika. Warszawa „Krysieńki”, znikała w oczach, w jej miejsce narastała nowa Warszawa. Kuba spoglądał długo i z zainteresowaniem na kremowy, ogromny obelisk Pałacu Kultury; po czym przeniósł wzrok na rozgardiasz rozkopów, zwałów cegły, piasku, desek, rur żelaznych i betonowych, pustaków, na bataliony kompresorów, betoniarek, sprężarek, buldożerów, walców parowych, dźwigów, wywrotek, młotów pneumatycznych, samochodów ciężarowych, które piętrzyły się u stóp wieżowca: z tego chaosu wądołów i usypisk, z tego krajobrazu zamieszania i nieporządku miał się z czasem wyłonić największy plac w Europie. Kubuś nigdy nie mógł zrozumieć, jak z brudnego, bezsensownego galimatiasu armatur, rusztowań, oszalowań, zbrojeń i rozrytej, przewróconej do góry nogami nawierzchni powstaje dom, gmach, ulica, plac, zorganizowany pejzaż miejski. Nie miał porządkującej wyobraźni architekta czy urbanisty. Natomiast przywiązywał się łatwo i sentymentalnie. Pojmował doskonale uczucia Kolanki, umawiającego się w „Krysieńce”. Był czas, gdy dwa ciemne pokoje, do których wchodziło się wprost ze zrujnowanej, tonącej w kurzu gruzów ulicy, stanowiły jedną z najbardziej cenionych i uczęszczanych kawiarń w Warszawie: nazywała się wtedy „Kruszynka”, podawały w niej dwie śliczne kelnerki i wszyscy bywalcy cieszyli się z jej kafelkowej podłogi, takiej jaką wykładane bywały zazwyczaj łazienki i kuchnie w mieszczańskich domach. W Warszawie czterdziestego szóstego taka podłoga w kawiarni oznaczała jej wykwint i Kubuś pamiętał dobrze, że przylatując tu jako „przynieś-odnieś” z poleceniami redakcji do urzędującego przy kawie Kolanki, dumny był znajdując się choć przez chwilę w miejscu tak pełnym znanych dziennikarzy, głośnych literatów i aktorów, pięknych kobiet. Od tego czasu upłynęło osiem lat, w czasie których powróciła na Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście i Stare Miasto dawna świetność Warszawy, stężało wielkomiejskie śródmieście w cembrowinie MDM-u i wyrósł ten oto kremowy gigant. Jeszcze pięć lat temu parterowe, dziwaczne, ciasne i pomysłowe lepianki Marszałkowskiej drażniły, wywoływały gorycz tymczasowości w duszach ludzi, którzy postanowili tu zostać na zawsze. Dziś wobec bielejącego w środku miasta masywu o kolumnach wysokości czynszowej kamienicy, wschodnie narożniki Alei Jerozolimskich — parterowe, tymczasowe, zatłoczone brzydkimi, prymitywnymi sklepami — już nie drażnią. Budzą ciepły sentyment, jak dla każdego zarania, które minęło i już nie wróci, które musi odejść, ustąpić rozwojowi i wzrostowi. Kubuś pamiętał dobrze pionierską atmosferę tego pępka Warszawy, kiedy mury i słupy popstrzone były ręcznie pisanymi reklamami, szyldami, obwieszczeniami o noclegach i pralniach, o obiadach, zupach i okazyjnych posiłkach, o starych meblach do zamiany. Pamiętał przewalający się tędy nieustannie, w bliskości hotelu „Polonia”, tłum odziany najprzód w strzępy mundurów wszystkich niemal armii europejskich i poobozowe łachy, potem w dobroczynną odzież z zagranicznych przesyłek, potem w pierwociny własnego, odbudowującego się przemysłu. Pamiętał zakamarki knajp tego wylotu Marszałkowskiej, w których za przepierzeniem z dykty stępiali moralnie restauratorzy sprzedawali wódkę czternastoletnim chłopcom. Oparł się o żelazne ogrodzenie rogu ulicy i zapalił papierosa. Tłum nabrzmiewał, tramwaje obrastały postaciami; zielone i czerwone sygnały ruchu, dziewczęta, żołnierze, tłoczące się przed wystawami kobiety, kolejarze, taksówki, oficerowie marynarki, urzędnicy, pokątni sprzedawcy wiecznych piór i szczotek do zębów, oczekujący przy kioskach na randkę młodzieńcy o wypomadowanych włosach — wszystko to było dla Kubusia ojczyzną. Westchnął głęboko, spojrzał na zegarek i ruszył w kierunku „Krysieńki”. Ktoś złapał go za ramię.
— Jak się masz, Piegus. — posłyszał za sobą. Odwrócił się i twarz rozjaśnił mu uśmiech.
— Moryc! Jak pragnę porodzić. Gdzie ty się podziewasz?
Przed Kubusiem stał wysoki, silny wyrostek w welwetowej kurtce, spod której widać było zielony, brudny pulower i kołnierzyk niebieskiej, od wieków nie pranej koszuli. Młoda twarz o męskich, jakby krzywych rysach wyrażała nonszalanckie zadowolenie ze spotkania.
— Ano, żyje się — powiedział, ściskając rękę Kubusia. — A co u ciebie? Machę masz ciągle, jakby cię żółtkiem chrzcili.
— Taka już moja uroda — rzekł Kuba z rezerwą. — Co robisz, Moryc? Dlaczego się nie pokazujesz? Kiedyś zachodziłeś od czasu do czasu.
— Teraz jesteś wielki. Gwiazda „Expressu”, redaktor Wirus. Skąd ja mogę wiedzieć, kogo ty pamiętasz, a kogo nic.
— Skończ tę nieprzytomną mowę, dobrze? Co robisz?
— Jak kiedy. Trochę tu, trochę tam. — rzekł wymijająco Moryc.
— Jak lądujesz z biletem?
— Zależy, co mi proponujesz. Jak możesz mi odpalić dwa kafle w formie pożyczki, to z chęcią. Mniejszych sum nie przyjmuję.
W głosie Moryca brzmiała agresywność i ironia. Kubuś porzucił ton dotychczasowej serdeczności.
— Czyli że nieźle — rzekł. — Bo ja na jeden kafel robię prawie miesiąc. Wobec tego nie udzielę ci wsparcia. Podprowadź mnie kawałek — dodał.
Zielony sygnał otworzył drogę. Przeszli na drugą stronę Alei i wolnym krokiem poszli w stronę placu.
— Wiesz, Kuba — zaczął Moryc — ja nawet się do ciebie wybierałem.
Kubuś popatrzył nań bystro: w słowach Moryca zadźwięczała nowa nuta, różna od dotychczasowej zaczepności.
— Wiesz, gdzie mnie szukać — powiedział. — Zawsze możemy pogadać.
— Człowiek się starzeje, różne myśli chodzą mu po głowie. Ty się na tym znasz, no nie?
— Każdy z nas zna się na różnych myślach, a ci, których mocniej kopano w tyłek, znają się lepiej. Co ja ci mam mówić.
— Spokojna głowa, ty się znasz. Pamiętam wtedy, jak mówiłeś, co masz zamiar robić. Będzie już parę lat temu, ale ja ciągle pamiętam ten twój greps.
— Mówisz tak, że cholerę można z tego zrozumieć — rzekł Kubuś obojętnie.
— Co ja mogę zrobić — westchnął Moryc. — Człowiek gimnastykuje się, jak może. Buja się na huśtawce zwątpienia i rozpaczy.
Kubuś uśmiechnął się.
— Ładne — rzekł. — To coś dla mnie.
— Widzisz — uśmiechnął się melancholijnie Moryc. — Już coś zarobiłeś. Zyski z kontaktu z tak zwaną gadką.
— Kto cię tak odmownie załatwił? — spytał Kubuś, wskazując na świeżą bliznę pod podbródkiem Moryca.
Zielone, drwiące oczy Moryca ściemniały, stały się poważne, czujne i złe.
— Chyba nie uderzyłeś się podczas jedzenia? — rzekł z zainteresowaniem Kubuś.