— Nieważne — rzekł Moryc. — Sprawa do załatwienia. Ostatnie słowo nie zostało jeszcze powiedziane.
— Wódkę pijesz?
— Dlaczego mam nie pić? Ale uważaj, Kuba, ja mam do ciebie interes: nie skombinowałbyś mi jakiej roboty?
Kubuś milczał chwilę. Po czym rzekł wolno:
— Po co? Upijesz się, narozrabiasz i ja będę się potem tłumaczył za ciebie? Jeżeli nie gorzej…
Moryc nie odpowiedział. Szedł zamyślony, dłubiąc w nosie.
— Nie wstąpiłbyś ze mną na jedno szkło? — spytał po chwili.
— Nie mam czasu — rzekł Kuba. — Umówiłem się za piętnaście minut.
— Wystarczy, rzekł Moryc. — W sam raz, żeby rozbić ćwiartkę. Zaczekaj…
Szybko wszedł do mijanego sklepu spółdzielni spożywców i po kilkunastu sekundach wyszedł, wkładając ćwiartkę wódki do kieszeni welwetowej kurtki.
— Chodź — rzekł do Kuby i skręcił w ulicę Widok. „Nie ma rady. — pomyślał Kuba — nie mogę mu sprawić przykrości”. Weszli do starej, niskiej bramy i przystanęli w ciemnawym kącie za drewnianym, brudnym zaworem. Moryc lekkim uderzeniem nasady dłoni wybił korek z butelki i przechylił ją do ust. Pił, łykając bez żadnego wrażenia palący płyn, jakby to było kakao, grdyka latała mu miarowo w muskularnej szyi. Po czym otarł rękawem szyjkę butelki, wręczył ją Kubie i rozdarł świeżą paczkę żeglarzy. Kubuś przytknął ćwiartkę do warg. Pił, dziwiąc się, jak bardzo wódka mu smakuje. „Dawno już tak nie było — pomyślał — to odświeża”.
— Posłuchaj, Kuba, jaka jest sytuacja — rzekł Moryc. — Uważasz ja znam dziewczynę.
— Winszuję — rzekł Kubuś. — Tkliwość uczuć zmienia człowieka. Wyobrażam sobie.
— Czekaj — przerwał Moryc. — To nie jest takie proste. Ostatecznie trochę ciała to nic nowego. Ale tym razem jest jakoś inaczej.
— W porządku — rzekł Kuba. — Mogę być świadkiem. Albo drużbą. Jak chcesz? Kupię wam prezent ślubny. Najlepiej obrus albo żelazko elektryczne. To będzie fundament rodzinnej egzystencji, dobrze?
— Kto wie? — rzekł miękko Moryc Rysy twarzy mu złagodniały, jakby wyprostowane po wódce. — Kto wie. — powtórzył, zaciągając się głęboko papierosem — czy mnie właśnie nic o to chodzi?… Ona mieszka w Aninie — dodał naraz, bez wyraźnego związku z rozmową, jak to czynią ludzie myślący intensywnie i dużo o kimś odległym, a ciągle tuż obecnym.
Kuba spoważniał.
— Zaryzykuję — rzekł. — W ciągu tygodnia postaram się dać ci odpowiedź. Wpadnij do mnie do redakcji.
— Nie — powiedział szybko Moryc. — Nie wpadnę. Wolę nie. Nigdy nic nie wiadomo. Jak będziesz o czymś wiedział, daj mi znać. Tylko wiesz. coś takiego dla mnie. Referencji mi brak, jako też zaświadczeń z dotychczasowej pracy.
— Zgoda — rzekł Kubuś — gdzie cię szukać?
— W przedsiębiorstwie — rzekł z grymasem ust Moryc — na tyłach kina „Atlantic”. Widzisz, trzeba utłuc parę groszy, póki nie zapalę domowego ogniska. Znowu robię w biletach, to jest jedyny fart, jaki został.
Podał butelkę Kubusiowi, który pociągnął zdrowego haka, po czym wolno wypił resztkę wódki. Pustą butelkę postawił pieczołowicie w kącie bramy, pod odrapanym z tynku murem.
— Dla ubogich. — rzekł z uśmiechem.
— Załatwione — rzekł Kuba — muszę iść. Czekaj na wiadomość ode mnie.
Wyszli z bramy i podali sobie ręce.
Kuba skręcił w Marszałkowską i” wszedł do „Krysieńki”. Przy brzydkim stoliku, między oknem a lśniącą niklem aparaturą do parzenia kawy, siedział Kolanko czytając gazetę. Kuba usiadł przy nim.
— Spóźniłeś się — rzekł Kolanko, nie opuszczając gazety.
— Trochę — przyznał Kubuś.
— Piłeś wódkę.
— Odrobinę.
— Jak chcesz — rzekł Kolanko. — Nie będziemy grać w brydża. Za każdą wódkę pozbawiam cię brydża. Nie, mam na ciebie innego sposobu.
— Trudno — westchnął Kubuś. — Okrucieństwo zawsze przeważało w pana charakterze.
Kubuś przepadał ostatnio za brydżem. Nie czuł jednak teraz ogromu straty. Wódka zakreśliła czerwone koła pod jego piwnymi oczyma, było mu w tej chwili Wesoło i zdawało mu się, że obdarzony jest niezwykłą przenikliwością umysłu, przed którą nic nie jest w stanie się ukryć. Poprawił seledynowocytrynową muszkę i spytał swobodnie:
— Pan redaktor miał coś do mnie?
— Owszem. Chcę z tobą porozmawiać teoretycznie.
— Przepadam za teorią. Nic mnie tak nie pasjonuje, jak.
— Nie wygłupiaj się. Czy ty rozumiesz, co ja chcę powiedzieć, mówiąc, że prasa ma zawsze wpływ na to, co się wokół nas dzieje?
— Rozumiem doskonale. Jestem zresztą tego samego zdania.
— Nikt cię o nie nie pyta. Trudno wierzyć niedorostkom zamroczonym alkoholem — mruknął Kolanko. — Nie uderza cię przeto, że coś jest ostatnio nie w porządku?
— Uderza. Chociaż coś częściej uderza innych. Coś, a raczej ktoś — dodał Kubuś figlarnie: — Tylko że my nie mamy pojęcia co, a raczej kto.
— Nie najgorzej, jak na jednostkę w oparach nałogu. 1 my, kapujesz, nie mamy na to żadnego wpływu.
— Nie mamy.
— A przecież trzeba zacząć działać.
— Trzeba. Koniecznie. Piszemy! Hura!..
— Pomyśclass="underline" czy to zależy ode mnie?
— Bynajmniej — rzekł Kuba. — Niestety — dodał ze smutkiem. — Ten Stefan. Starzeje się, traci polot, brawurę, szwung.
— Stefan nic nie traci. To my jesteśmy pacany i zołzy.
— Niech żyje samokrytyka!
— Co za lamus. — jęknął Kolanko — chłopczyno, zastanów się: co czynić, aby odzyskać tracone z dnia na dzień wpływy i znaczenie, aby znów położyć rękę na pulsie?
— Mam! — krzyknął Kuba. — Penetracja!
— Właśnie chciałem ci to przed chwilą zaproponować — rzekł spokojnie Kolanko. — Okazuje się jednak, że ocaliłeś resztki swej kory mózgowej przed żrącym działaniem spirytusu.
— Wśliznąć się, usadowić pod powłoką, wgryźć się, przenikać, czujnie rozglądać na prawo i lewo, widzieć, wiedzieć, pamiętać, notować i w odpowiedniej chwili. — syczał Kubuś z entuzjazmem.
— Otóż to. Wracamy do zapomnianych ostatnio afer, do zakamarków CDT-u, do tajemniczych konwentykli ciemnych sylwetek w resztkach ruin Chmielnej i Złotej, jednym słowem: do nadużyć biletowych.
— Co? — zawołał Kuba.
— Do afer wokół przemysłu widowiskowego i rozrywkowego. Do koników, sztucznego tłoku, szumu przed kasami biletowymi, do pokątnych sprzedawców i temu podobnych spraw.
Kuba zamyślił się.
— Niezłe — rzekł cicho, po czym dodał: — Panie redaktorze, załatwione. W ciągu tygodnia służę panu rewelacyjnymi materiałami.
— Masz plan?
— Nic. Mam doskok — rzekł Kuba, po czym uczynił efektowną pauzę. — Nie dalej jak pół godziny temu zrobiłem ćwiartkę z jednym z rekinów warszawskiego rynku biletowego. W bramie, przy ulicy Widok. Pseudonim: Moryc. Może go pan sobie nawet przypomina, przychodził jeszcze parę lat temu do nas do redakcji. Stary kumpel, mieszkałem kiedyś nawet, na samym początku, u jego ciotki na Chełmskiej. Taki jeden Wiesiek Mechciński.
— Mechciński?… — zastanowił się Kolanko. — Czekaj, coś sobie przypominam.
Zamajaczył mu długi korpus, nakryty welwetową kurtką, na ławce trzynastego komisariatu. Po czym doszedł go odgłos własnych myśli z tamtego momentu, gdy wpatrując się w okrwawione bandaże i plastry zadał sobie pytanie: „Skąd ja znam tę twarz?”