— Wstawaj — rzekł Kolanko. — Idziemy. Byłeś i tak przewidziany na czwartego, wobec tego wybaczam ci dzisiaj i anuluję karę. Tylko nic licytuj po wariacku, dobrze?
5
Nikt z tłoczących się ku wyjściu pasażerów autobusu linii 100, kto spojrzał w przelocie na plecy kierowcy wozu, nie mógł oprzeć się uczuciu niejasnej przyjemności. Ten szofer budził sympatię, zaś szofer oglądany od tyłu i wywołujący w ludziach przychylną aprobatę nie należał z pewnością do szarej masy szoferów autobusowych, na których spoglądamy zazwyczaj bez specjalnego zainteresowania, przyzwyczajeni do ich bezbarwnych uniformów i granatowych koszul. Z tym szoferem było inaczej: już z głębi wozu dostrzegało się kolorową chustkę, pięknie związaną na jego szyi i wpuszczoną efektownie w rozpięty kołnierz munduru; mogło się to wydawać nadmiarem fantazyjności, wrażenie takie gasło jednak, gdy zbliżywszy się ku przodowi zafrapowany tą barwnością obserwator stwierdzał, jak zasadniczym i podstawowym akcentem tego wyglądu była czapka. Okrągła czapka z warszawską Syreną nad daszkiem, taka sama mundurowa czapka, jaką noszą setki funkcjonariuszy komunikacji miejskiej, tak samo brudnoszara i z czerwonyirr sznurkiem, a przecież — jakże inna! Od razu, na pierwszy rzut oka, wiedziało się z przemożną pewnością, że nad tą czapką właściciel jej spędził niejeden wieczór modelując ją ze smakiem i znawstwem, wkładając w jej denko druciane sztywniki i formując ją pieszczotliwie dopóty, dopóki nie nabrała jedynego, oryginalnego, wyjątkowego fasonu, zawierającego, w sobie całą gamę znaczeń. Pod czapką widniała twarz młoda, wesoła, trochę cwaniacka, trochę lekkomyślna, lecz bezsprzecznie bardzo ujmująca: Można by twarzy tej zarzucić, że jej jedwabisty wąsik zdradza objawy pewnego przerafinowania, pretensjonalności, były to jednak mankamenty nieznaczne, których mogliby się czepiać co najwyżej pedantyczni nudziarze. Ogólnie biorąc, twarz ta była twarzą pozytywną, zaś jej szczęśliwy posiadacz zwał się Eugeniusz Śmigło.
Kiedy się tak jeździ w kółko, po nieregularnej elipsie linii okólnej, różne myśli przychodzą człowiekowi do głowy. Zimne, pochmurne, kwietniowe popołudnie za oknem nastraja człowieka gderliwie „Co z tymi pogodami? — myśli Eugeniusz Śmigło. — Cholery można dostać. Kiedy się nareszcie zrobi ciepło?” Pani z dwojgiem małych dzieci, wchodząca zgodnie z regulaminem przednim wejściem, przypomina sprawy milsze, choć kłopotliwe. „Ciekawym, jak im dzisiaj poszło? — myśli Eugeniusz Śmigło. — Halina miała pójść z dzieciakami do szczepienia. Marysia będzie gorączkować, taka wrażliwa. Zbyszkowi trzeba kupić buciki. Stare już za małe. Jak te bębny rosną. Dostanę premię w tym miesiącu, załatwię buciki. I sweter dla Haliny”. Wysiada zgrabna, modnie ubrana dziewczyna, wymalowana, o długich, szatańsko smukłych nogach i patrzy z uznaniem na szalik Eugeniusza Śmigły. „Uuuch, ale podwozie! — myśli Śmigło z radością i uśmiecha się do dziewczyny. — Takie nogi to majątek. A Halina zapracowana. Dzieciaki, kuchnia, już tak o siebie nie zadba, jak dawniej. Na tych imieninach u wuja Bączka nie wyglądała najlepiej. Ale co tam, nieważne. Ważne, że mnie się podoba, że dla mnie — jest pierwsza gwiazda ekranu. A że inni już tak za nią nie patrzą, jak dawniej, to i lepiej.” Z tyłu wozu piekli się pyskaty konduktor, z każdym pasażerem ma awanturę, każdy ma do niego pretensje, źle przecina abonamenty, daje zbyt wczesny sygnał do ruszania z przystanków, odpowiada opryskliwie i obraźliwie. „Ten Skurczyk! — wzdycha Eugeniusz Śmigło ze złością. — Powiem mu, co o nim myślę, w zajezdni, po kursie. Teraz nie można. Solidarność, psiakrew! Ale chamidło! Przyjedzie taki do miasta gdzieś z Kobyłki na robotę, i od razu pysk mu rośnie. Grójeckie nasienie” — myśli z pogardą on, rdzenny warszawski rodak i szofer.
I jedzie, wciska sprzęgło, hamuje, zatrzymuje się na przystankach, kręci lewarek pneumatycznych drzwi, zamyka, włącza, naciska gaz, zmienia bieg i jedzie — Alejami, Nowym
Światem, placem Saskim, placem Teatralnym i znów chwila wytchnienia przy Świętokrzyskiej i Marchlewskiego, i znów Koszykowa, Nowowiejska, plac Unii Lubelskiej, Aleje, Nowy Świat, plac Zwycięstwa. I tak w kółko, Osiem godzin. Czasami dłużej. Zielone, żółte i czerwone sygnały uliczne migocą w oczach, wywołują odruchowe gesty, auta osobowe plączą się pod kołami, czasami trzeba się wychylić z okna, machnąć mijanemu koledze ręką lub posłać wiązankę kwiecistych, szoferskich sformułowań nieuważnym przechodniom lub niezręcznemu kierowcy.
Przejazd o godzinie 19.47 nie różnił się niczym od poprzednich. Skurczyk oszukiwał pasażerów przy wydawaniu reszty, a gdy mu zwracano uwagę, wołał krzykliwie: — Przepraszam, przeliczyłem się. W tym piekle człowiek pracować nie może! — I bez słowa protestu zwracał zakwestionowane grosze. Jakiś młody człowiek napadł na Smigłę: — Godzinami stoi się na przystanku i czeka! Co jest, do jasnej cholery? Jak nie macie wozów, to nie wywieszajcie, że tędy chodzi setka! To lekceważenie! To skandal!.. — Geniek Śmigło rzekł: — Nie moja wina. Lecę o czasie, według rozkładu. Pan zapewne na randkę, co? Spróbujemy nadrobić. — dodał z uśmiechem i wszyscy wkoło uśmiechnęli się, nie wyłączając owego młodego człowieka, zaś Geniek ruszył z przystanku, jakby siedział na wyścigowym „Bugatti”, a nie na olbrzymim, ciężkim „Chaussonie”.
O godzinie 20.16 na przystanku przy alei Niepodległości wsiadła do autobusu grupa złożona z siedmiu młodych mężczyzn około lat dwudziestu, która usadowiła się na wolnych ławkach w tyle wozu. Minęła już pora dużego tłoku, a w autobusie były wolne miejsca i unosił się nastrój wypoczynku. Młodzi ludzie byli najwidoczniej pod wpływem alkoholu; nie znaczy to bynajmniej, że zachowywali się szczególnie Hałaśliwie, o nie — siedzieli raczej ponuro i tylko od czasu do czasu odbiło się któremuś donośnie, w sposób znamionujący poważne zmęczenie. Skurczyk, którego arogancja względem kobiet z dziećmi na ręku i starszych panów stanowiła klasę samą dla siebie, przycichł jakoś, starał się nie zwracać na siebie uwagi żądaniem opłaty za bilety i siedział niepozorniutko na swym konduktorskirn wzniesieniu przy wejściu. Na placu Unii Lubelskiej młodzi ludzie zaczęli się kłócić między sobą: początkowo dość głośno, potem całkiem głośno, wreszcie wpadli w gruby, schrypły, zardzewiały od wódki wrzask. Jeden z nich, bez nakrycia głowy, o rozrzuconych strąkach brudnych blond włosów, złapał za klapy jesionki drugiego, o ogromnej, czerwonej, tępej twarzy, i trząsł nim z całej siły. No i mówił — potok najwyszukańszych przekleństw i plugastw, pełen wyrazów budzących najbardziej odrażające skojarzenia popłynął z jego ust w podłużne wnętrze autobusu. W autobusie siedziały dzieci i młode dziewczęta, mężczyźni w średnim wieku i troje staruszków w ciężkiej żałobie, jakby wracających właśnie z pogrzebu kogoś ukochanego; starzy ludzie siedzieli pogrążeni w cichym smutku i pierwsza wiązanka kwiatów polskich, którą posłał brudnawy blondyn w przestrzeń autobusu, wyrwała ich gwałtownie z tego stanu smutnego zamyślenia. Na twarzach ich odbił się ból. Skurczyk udawał, że liczy pieniądze w torbie. Z kolei wstał wysoki, chudy gość w czarnym berecie na czubku głowy; beret ten miał artystycznie wymodelowane wgłębienia po obu bokach, co nadawało mu kształt zgoła inny, niż zazwyczaj miewają berety; odciągnął brudnawego blondyna i zaczął przemawiać doń piskliwym, donośnym dyszkantem. Cały zasób elokwencji brudnawego blondyna wydał się naraz nędzną freblówką wobec uniwersyteckiego poziomu oracji gościa w berecie. To, czego dowiedział się autobus w natłoku wystrzeliwanych z szybkością karabinu maszynowego obmierzłości i pomyj, mających sprecyzować pochodzenie, cechy charakteru i wygląd obydwu przyjaciół przemawiającego, przeszło wszelkie oczekiwania. — Proszę pana, może pan. — próbował odezwać się ze środka wozu jakiś starszy mężczyzna, ale facet w berecie odwrócił się do niego i w przeciągu kilku sekund tak go dokładnie opisał oraz z taką stanowczością zadeklarował, co sądzi o obecnych współpasażerach z autobusu linii 100, że pan ów przysiadł, oblany gorącym pąsem nic zasłużonej krzywdy, na którą nie ma sposobu. Wszyscy pochylili głowy i starali się wydać jak najmniejsi na swych siedzeniach. — Może by tak milicjanta. — szepnął ktoś z przodu wozu. Staruszek w żałobie powiedział: — Przecież tu są dzieci. — Siedzący w środku oficer straży pożarnej rzekł do swej towarzyszki z zażenowanym uśmiechem: — Jestem w mundurze, niestety. Nie mogę nic zrobić. Sam nie dam rady, a mogę się jeszcze narazić na obrazę munduru. Gdybym był po cywilnemu, to oho! Ja bym im pokazał! — Jakiś młody człowiek przechodził do przodu i otarł się leciutko o faceta w berecie, który rozdarł się jeszcze głośniej i pchnął mocno owego młodzieńca. Młodzieniec powiedział nieśmiało: — Przepraszam — i posunął się dalej. — Nie będę się przecież z nimi bił. — rzekł cicho do stojącej przed nim przysadzistej kobiety, jakby usprawiedliwiając się. — Zatrzymać wóz! — powiedziała energicznie ta kobieta — dość tego! — Wtedy ten w berecie zaczął miotać nowe wyzwiska, których większość dotyczyła jej przysadzistej postaci. Wszyscy poczuli się, jakby cuchnąca plwocina zawisła w powietrzu i okleiła im twarze. Nikt się już nie próbował przeciwstawić.