Выбрать главу

— Kubaaa! Gdzież on jest, ten.

Na schodach rozległ się łoskot o dalekim pokrewieństwie z górską lawiną. Na końcu, korytarza ukazała się kulka czegoś, szybko rosnąca w oczach, która na kilka metrów przed Kolanka zaczęła hamować na szeroko rozstawionych nogach. Z bryłki ciała, ubrania i ruchu wyłonił się cały uśmiechnięty Kubuś.

— Jestem, panie redaktorze. O co chodzi?

Kolanko jednym ruchem wciągnął go do pokoju i zamknął drzwi. Pokój redakcji miejskiej „Expressu Wieczornego” mógłby z powodzeniem służyć za przecudną wizję klasycznego włóczęgi: takie ilości starych gazet i papierów odnaleźć można jedynie w cichych marzeniach zmęczonych trampów o łóżkach i kołdrach. Na ścianie wisiały: karykatura Kolanki, rozkład jazdy pociągów podmiejskich sprzed trzech lat, plan Saskiej Kępy i godło państwowe.

— Ty pacanie nie myty. — rzekł Kolanko z gorzkim wyrzutem.

Kubuś przybrał postawę obronną.

— Już nie będę, panie redaktorze — rzekł na wszelki wypadek, cofając się — klnę się na czystą, niewinną miłość, jaką żywię dla pana redaktora. Tylko — co się stało?

— Chłopczyku — powiedział Kolanko ze słodyczą w głosie — chłopczyku, siadaj. Popatrz, wyhodowałem cię na własnej piersi. Jako nieletnie pacholę igrałeś beztrosko w cieniu mej potężnej opieki, figlując swawolnie wśród nowinek z magazynów odzieżowych, wśród spacerków po stolicy, wśród wieści o nowych liniach tramwajowych i o nowalijkach w sklepach warzywnych. Hasałeś jak rozkoszne źrebię po rozłogach trzeciej kolumny, miejskiej kolumny naszego chwalebnego organu. I co?… Tak mi się odwdzięczasz? Takie jest twoje przywiązanie do tego, który cię wykarmił mlekiem z drzewa wiadomości dobrego i złego?

Okrągła, dwudziestodwuletnia i piegowata twarz Kubusia wyrażała ból i rozpacz. Widać było, iż jest do głębi wstrząśnięty.

— Panie redaktorze — zawołał — niech pan tak nie mówi! Nie wolno panu! Przecież wie pan, że jestem jak opoka za panem redaktorem, że może pan zawsze i ufnie wesprzeć na mnie swe znużone ciało. Że jestem dla pana gotów na wszystko, na najwyższą ofiarę, jestem gotów na. niech się dzieje, co chce!.. natychmiast skoczyć po papierosy, nawet — tu Kubuś zakrył oczy dłonią i zwiesił w strasznej męce głowę — nawet przynieść herbatę!

— Zamilcz — powiedział Kolanko, tłumiąc jawnie wzruszenie — niech przyjdę do siebie. Już dobrze. Czytałeś dzisiejsze „Życie”?

— Nie — odparł Kuba niefrasobliwie. — Nie zwykłem czytać od samego rana tych marnych świstków konkurencyjnego papieru. O tej porze czytuję wyłącznie to, co sam napisałem poprzedniego dnia. A w ogóle — w głosie Kubusia zabrzmiała wzgarda — dziwię się panu, że pan, taki inteligentny człowiek, traci czas o poranku na czytanie tej. gazety.

— Zamknij dziób! — warknął Kolanko. — Masz, czytaj.

Podał Kubusiowi świeżą płachtę porannego wydania „Życia Warszawy”. Kubuś wziął dziennik w dwa palce, z ostentacyjną odrazą, w miarę jednak czytania zakreślonej czerwonym ołówkiem wzmianki twarz mu się wydłużała, z okrągłej stała się owalna, a z owalnej pociągła, długa i bardzo zmartwiona.

— No. i co ty na to? — wziął się pod boki Kolanko, chłostając go wzrokiem pełnym szyderstwa. — As reportażu „Expressu Wieczornego”, reporter iskra, reporter widmo, człowiek, dla którego nie ma drzwi zamkniętych, dziennikarz, u którego w lewej kieszeni spodni bije puls Warszawy. Oczy i uszy stolicy. Magik prasy popołudniowej, wobec którego najtwardsi dyrektorzy domów towarowych płonią się jak zasromane dzieweczki, zwierzają się z tajemnic nowego asortymentu bielizny dla leciwych gospodyń i jedzą z ręki jak ptaszki. Jednym słowem: Kuba Wirus! I ten oto Jakub Wirus dowiaduje się o czymś takim z maleńkiej zajawy na piątej kolumnie „Życia”. He, he, he.

Śmiech ten zadźwięczał w uszach Kubusia jak dzwon pogrzebowy. Opuścił rękę z gazetą jak człowiek ugodzony śmiertelnie w samo serce, spuścił głowę i rzekł głosem nabrzmiałym cierpieniem:

— Tak. To koniec:.. Widocznie zestarzałem się. Czas mi się wycofać, oddać miejsce młodszym, pójść do administracji na wygodny fotelik z gumową poduszką i spędzić na nim resztę mych dni. Niech młodsi ruszą w święty bój o nowiny z Koszyków i po wywiady z piaskarzami, pracującymi w znoju nad regulacją Wisły. Mój kres nadszedł. Oko moje straciło blask i sokolą bystrość, moja ręka zagubiła niechybną pewność. Ha, cóż! Pozostają ciche dumania przy klubowym stoliku na ulicy Foksal i rzewne wspomnienia z dni chwały.

Nagle zerwał się jak oparzony.

— Panie redaktorze! Jak pragnę całować wiśniowe usta tej nowej brunetki z kolportażu, co nam się obu podoba — oni nie mogli otrzymać tej wiadomości z Pogotowia! Pogotowie mam obstawione jak złoto i niemożliwością jest, żeby ten. — tu Kubuś bluznął słowem straszliwie dyskredytującym omawianą osobę — nie zawiadomił mnie o czymś takim. Ja nie wiem, ale. niech ja będę ostatni śmieciarz, a nie Wirus, jeśli w przeciągu dwóch godzin pan redaktor nie będzie miał.

— Spokojnie, smarkaczu — Kolanko przybrał ton mentorski — widzisz przecież, że nie jest podane ani kiedy, ani kto udzielił pomocy temu facetowi. Nie pisze, czy zabrano go do szpitala, czy milicja prowadzi dochodzenie. Nic prócz tego, że znaleziono takiego pobitego w ruinach kościoła przy ulicy Łazienkowskiej. I tyle. Chyba będziesz musiał udać się do kolegów z „Życia Warszawy”, jeśli się chcesz czegoś dowiedzieć.

— Co? Tam? Nigdy! — zawołał Kubuś dramatycznie. — Moja noga tam nie stąpnie po kraniec dni moich, u tych. pszczelarzy! Chyba że będą mieli dla mnie jakieś pieniądze. — dodał ciszej, na stronie, po czym znów wzniósł głos do poprzedniego rejestru: — A pan, panie redaktorze, zbyt szybko i zbyt wcześnie stracił wiarę we mnie.

To rzekłszy — znikł jak wyssany z pokoju przez niewidzialny elektroluks. „Dlaczego pszczelarze? — zdziwił się Kolanko. — To pozostanie na zawsze tajemnicą barwności stylu Kubusia Wirusa. Ale jakaś trafność w tym jest. — uśmiechnął się do siebie. Nawet nie zdążyłem mu dać tego Kischa” — pomyślał, wyjmując z szuflady świeżo kupioną książkę. Jeśli bowiem trzydziestoczteroletnie serce redaktora Edwina Kolanki biło dla kogoś na obecnym etapie jego życia, tym kimś był tylko Kubuś Wirus.

Kiedy siedem lat temu zjawił się w redakcji piętnastoletni chłopak o zsiniałych z zimna wargach, w niezdarnym ubraniu zszytym z amerykańskich koców wojskowych, Kolanko od razu nim się zainteresował. Dziwiło go samego to zainteresowanie; przewalały się natenczas nad Warszawą pierwsze zimy odbudowy, pełne udręk zdruzgotanego przez wojnę miasta. Przez te zimy Warszawa przebijała się jak przez morderczy ogień wielkiej bitwy o życie: w szlamie, w błocie, w gruzach, w nie opalanych norach zamiast mieszkań, w których obite dyktą okna symbolizowały dom. Uczucia twardniały, dzieci śpiące w bramach zrujnowanych kamienic lub w błotnistym śniegu ulicy nie czyniły na nikim wrażenia. Kolanko należał raczej do ludzi mocnych, to znaczy odpornych, to znaczy, częstokroć, niezbyt wrażliwych. A przecież od samego początku dojrzał w oczach Kubusia coś, co wznieciło w nim ciepłą litość. Kubuś był sierotą, rodziców stracił w czasie wojny. Miał jakieś ciotki czy stryjów na Ziemiach Zachodnich, ale rodzina stanowiła dla Kubusia rzecz drugorzędną. Rzeczą pierwszorzędną była Warszawa. Jakie instynkty i umiłowania decydowały o tym w duszy piętnastoletniego chłopca, tego trudno jest dojść, Kubuś orzekł, że tu jest jego miejsce, jego serce, jego przyszłość. I został. Zaczepił się o redakcję nowo powstałego „Expressu Wieczornego”, biegał na posyłki; do kliszami, do drukarni, po odbitki szczotkowe, po papierosy, po bułki, po piwo. Z czasem stał się niezbędnym, lubili go wszyscy za to, że nie sprawiał nikomu kłopotu, był sprytny, obrotny, dowcipny, uczynny, bardzo warszawski, gazeciarski, dziecko „Expressu”. Nigdy nie naprzykrzał się, nigdy od nikogo niczego nie potrzebował, zawsze był gotów do uprzejmości i przysług, co najważniejsze: nikogo nie obarczał troską o siebie i nikt sobie głowy nie zaprzątał tym, czy Kubuś śpi i gdzie Kubuś śpi, czy Kubuś je i co Kubuś je. Taka krzepka samodzielność budzi powszechną sympatię.” Ale to wszystko. W walczącej o swój dzień następny Warszawie ludzie byli niebywale zajęci; obdarzali chętnie sympatią, w wypadkach nagłych — doraźną pomocą. Na ciepłą, podtrzymującą, troskliwą przyjaźń, taką właśnie, jaka Kubusiowi była potrzebna, nikt nie miał czasu. Nikt z wyjątkiem Kolanki. Za to Kolanko miał opory. Kolanko był trochę sceptykiem, trochę mantyką, trochę egoistą i trochę cwaniakiem — taki charakter, wytrzęsiony mocno w ostatniej wojnie, nie stanowi żyznej gleby, na której zakwita zazwyczaj opiekuńcza przyjaźń dla kilkunastoletniego chłopca. Skończyłoby się tedy na niewyraźnych sympatiach i przychylnościach, gdyby nie Kubuś. Bowiem na zasadzie trudno wytłumaczalnych rewanżów Kubuś pokocHal Kolankę. Nie miał początkowo po temu żadnych specjalnych powodów: to inni redaktorzy przynosili mu ciepłe skarpetki, puszki konserw z gulaszem wieprzowym, obdarowywali go biletami do kin i na mecze. Natomiast Kolanko z nim rozmawiał. Każdą wolną chwilę Kuba spędzał przy biurku Kolanki, wślizgiwał się do pokoju, w którym pracował Kolanko, czyhając łapczywie na momenty, gdy rozjazgotany telefonami i łoskotem maszyn do pisania pokój pustoszał i cichł. I znów trudno powiedzieć, by rozmowy te były dla Kolanki filantropią: nic z tych rzeczy — rozmowy te pasjonowały Kolankę, wiecznie chciwego kolorów życia reportera, dziennikarza do szpiku kości, kochającego zachłannie atmosferę, styl i barwę przeżywanej chwili, nastrojów miasta, języka warszawskiej ulicy. Któż mógł lepiej opowiadać mu o bazarach i placach, o ogródkach i plażach, o piekarniach i sklepikach, o tramwajach i knajpach niż Kuba Wirus, piętnastoletni człowiek, dla którego życie na bruku dźwigającego się z gruzów i nędzy miasta nie miało tajemnic? Zaś Kuba czuł wyśmienicie, że to, co mówi, to, co opowiada z takim wkładem sił w trafność formułowania, zostaje zrozumiane i docenione, że ten, który słucha, słucha nie z uprzejmości, lecz z palącego, chciwego zainteresowania nim. Kubą, że jeden jedyny człowiek na świecie potrafi w pełni go zrozumieć i sprawiedliwie ocenić nieuchwytną głębię, mądrość, dosadność, atrakcyjność, cały gorzki, rynsztokowy, knajacki urok i ostry jak brzytwa humor jego warszawskiej, ulicznej gadki. Tym człowiekiem był Kolanko i Kubuś kocHal go za to. Zaś kiedyś w czasie tych nie kończących się rozmów, patrząc w płonące policzki i ruchliwe, piwne oczy Kubusia, Kolanko dostrzegł w oczach tych coś więcej niż zabawną, bystrą kozakerię i łobuzerski spryt: spod grubej warstwy ukutego w żarze doświadczeń przekonania o nikczemności i nędzy świata wyzierał jasny, młodzieńczy optymizm, gdzieś na dnie tych oczu nieśmiało połyskiwały ukryte złoża uczciwości i lojalności. Tego samego dnia Kolanko wszedł do księgarni i kupił parę książek: był wśród nich Prus i Jack London, Żeromski i Dickens. Dalej wypadki potoczyły się rewelacyjnie, choć bez zbytniej reklamy. Nikt w redakcji nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, kiedy Kubuś zdał maturę i zaczął pracować w dziale miejskim jako reporter. Nikt prócz Kolanki. Zanim ktokolwiek zdołał się zorientować w tym, co się stało, Kubuś zaczął rosnąć w sławę. Niespożyta energia, dynamika i zapał, sprzęgnięte z celnością obserwacji i dowcipu, talent dostrzegania sensacji w fakcie pojawienia się w sprzedaży nowego typu margaryny i przedziwna umiejętność zawarcia całego poematu o tym zjawisku w dwuszpaltowej notce na trzydzieści wierszy — takie zalety wznosiły Kubusia błyskawicznie w górę. Już niebawem zaczęto o nim mówić jako o asie działu miejskiego, wraz z rosnącą wielkomiejskością odbudowywanej Warszawy rósł Kuba jako gwiazda wielkomiejskiego reportażu. Zaczął nosić dobre marynarki, bajecznie kolorowe muszki u kołnierzyka koszuli i bywać w Klubie Dziennikarzy, gdzie pokazywano go nawet palcami od stolików, mówiąc: — To ten Wirus z „Expressu”. — Wtedy też nastąpił pierwszy wielki konflikt pomiędzy nim a redakcją, której kolegium uważało się za rodzaj kolektywnej macierzy Kubusia. Postanowiono mianowicie, że zostanie on zapisany na wyższe studia dziennikarskie, i wtedy Kuba powiedział twardo: — Nie! — Po czym wyjaśnił swe stanowisko, mówiąc obrazowo i chaotycznie, że redakcja jest dlań tym, czym czysta woda dla ryby, która dotąd zmuszona była pływać w bajorze, że w gazecie znalazł swe najistotniejsze powołanie, że gazeta daje mu życie i naukę zarazem, codzienne doskonalenie się w tym, co on, Kuba Wirus, uważa za najcenniejsze i najważniejsze, i najbardziej ukochane, że on jest dziennikarzem z najgłębszych fibrów duszy, że był już chyba dziennikarzem w łonie matki, a w każdym razie na pewno dziennikarzem pozostanie aż do ostatniego oddechu, że wreszcie — tu Kubuś wrócił do swych ichtiologicznych metafor — oni, to znaczy ci z kolegium, chcą wrzucić jego, rybę rzeczną, do oceanu nauk ekonomiczno — socjalnych, na co on. Kubuś, typowa ryba jeziorowo-miejska, nie ma ani ochoty, ani odporności, przynajmniej na razie, i że trzeba czekać, aż jemu samemu przyjdzie na to ochota, aby się pogłębić i zapragnąć pisania krytyk z „Zachęty” czy Muzeum Narodowego w miejsce nowinek z rzeźni miejskiej. Na koniec w oku Kubusia błysło coś na kształt łzy, kiedy mówił, że oni mogą go zmusić do opuszczenia redakcji, ale nie zmuszą go do decyzji sprzecznej z jego najdokładniej przemyślanymi planami życiowymi, po czym dodał, przybierając postawę człowieka świadomego swej wartości, że jakkolwiek myśl ta sprawia mu nieznośny ból, to jednak sądzi, iż znajdą się w Warszawie redakcje, rade go natychmiast zatrudnić. Tak heroiczna postawa w walce o prawo do stanowienia o swym losie oraz ładunek wzruszenia w słowach Kubusia nie mogły nie wpłynąć na stanowisko kolegium, co uwidoczniło się w ogólnym rozczuleniu. Wychodząc z tego zebrania, gdy znaleźli się sami. Kubuś rzekł do Kolanki: — Moim celem jest zostać takim samym dziennikarzem jak pan. — Wtedy Kolanko po raz pierwszy w życiu poczuł się, jakby miał syna. Zrozumiał, że od lat jest przy nim ktoś, komu będzie mógł coś zostawić, przekazać, który po nim poniesie coś dalej, w przyszłość.