— Kłamiesz!
— Czy pojawiłbym się tutaj, żeby kłamać? Przyznałem przecież, że przywłaszczyłem sobie twój wynalazek. Dlaczego miałbym oszukiwać w innych sprawach?
— Więc po co ukradłem te rzeczy?
— Myślę, że uknułeś jakąś dziką intrygę w nie zamieszkanych sektorach, ale tak naprawdę nic o tym nie wiem.
Zresztą to nie ma znaczenia. Posłuchaj, nie mogę spowodować odwołania procesu — to teraz sprawa o przestępstwo temporalne — ale mogę cię stąd wydostać.
— Dokąd miałbym się udać? — spytał Eldridge z rozpaczą. — Gliny szukają mnie przecież po całym czasie.
— Schowam cię w mojej posiadłości. Mówię poważnie. Będziesz mógł siedzieć jak mysz pod miotłą, aż upłynie termin przedawnienia sprawy. Nigdy nie przyjdzie im do głowy, żeby szukać cię u mnie.
— A prawa do mojego wynalazku?
— Zachowam je — oznajmił Viglin z odrobiną dawnej pewności siebie. — Nie mogę ci ich zwrócić, nie czyniąc się tym samym odpowiedzialnym za ingerencję w czasie. Ale naprawdę podzielę się nimi z tobą. A ty istotnie potrzebujesz partnera w interesach.
— W porządku, zabierajmy się stąd — zgodził się Eldridge.
Viglin miał ze sobą pewną ilość narzędzi, którymi posłużył się z podejrzaną biegłością. W ciągu kilku minut znaleźli się poza obrębem celi, kryjąc się w ciemnym podwórzu.
— Ten przenośnik jest już dość słaby — wyszeptał Viglin, sprawdzając stan baterii w swoim urządzeniu. — Czy to możliwe, żebyśmy wydostali jakoś twój?
— Powinien być w magazynie — odrzekł Eldridge.
Przy magazynie nie było strażnika i Eldridge szybko poradził sobie z zamkiem. Wewnątrz odnaleźli przenośnik obok niedorzecznego, zaskakującego łupu Eldridge’a.
— Ruszajmy — odezwał się Viglin.
Eldridge potrząsnął głową przecząco.
— Nie wybieram się z tobą — powiedział.
— Posłuchaj, Tom, wiem, że nie ma powodu, dla którego miałbyś mi ufać. Ale ja naprawdę dam ci ten azyl. Słowo daję.
— Wierzę ci — odparł Eldridge. — Ale to niczego nie zmienia — nie zamierzam wracać.
— Więc co masz zamiar zrobić?
Eldridge zastanawiał się nad tym intensywnie od chwili wydostania się z celi. Był teraz na rozstaju dróg. Mógł wrócić z Viglinem lub ruszyć dalej sam.
W gruncie rzeczy nie miał żadnego wyboru. Musiał przyjąć, że za pierwszym razem wiedział, co robi. Słusznie czy nie, musiał wierzyć w samego siebie i wyruszyć na wszystkie umówione wcześniej spotkania z przyszłością.
— Wybieram się do nie zamieszkanych sektorów — oznajmił. Znalazł w magazynie worek i zaczął wypełniać go ziemniakami oraz nasionami marchwi.
— Nie powinieneś tego robić! — sprzeciwił się Viglin. — Tym razem możesz nie mieć tyle szczęścia. Możesz zostać całkiem skasowany.
Eldridge wrzucił już do worka wszystkie ziemniaki i opakowania z nasionami marchwi. Następnie włożył tam zestawy literatury światowej, kamizelki ratunkowe, puszki z płynem przeciwko rekinom oraz lusterka. Na samym wierzchu znalazły się wielkoładunkowe pistolety ręczne.
— Czy masz jakiś pomysł, co będziesz robić z tym wszystkim?
— Kompletnie tego nie wiem — przyznał Eldridge, upychając pod koszulę kasety z muzyką symfoniczną. — Ale one muszą do czegoś pasować.
Viglin westchnął ciężko.
— Nie zapominaj, że musisz za każdym razem odczekać pół godziny między skokami w czasie, bo zostaniesz skasowany. Masz zegarek?
— Nie. Zostawiłem go w swoim pokoju na uczelni.
— Weź ten — to specjalny model sportowy — rzekł Viglin, zapinając zegarek na nadgarstku Eldridge’a. — No, powodzenia, Tom. Życzę ci tego zupełnie szczerze.
— Dzięki.
Eldridge ustawił przycisk na najdalszy możliwy skok w przyszłość, jaki urządzenie było w stanie zrobić. Uśmiechnął się do Viglina i nacisnął guzik.
Nastąpił zwykły moment ciemności, a potem Eldridge poczuł nagle lodowaty chłód. Gdy otworzył oczy, odkrył, że jest pod wodą.
Zaczął wypływać, walcząc ze ściągającym go w dół ciężarem worka. Gdy tylko jego głowa znalazła się nad powierzchnią, zaczął rozglądać się wokół w poszukiwaniu najbliższego lądu.
Nie było żadnego lądu. Długie fale o łagodnych grzbietach sunęły ku niemu od bezgranicznego horyzontu, unosiły go na moment, a potem płynęły dalej, w stronę brzegów, ukrytych gdzieś w oddali.
Eldridge zaczął gwałtownie szperać w worku; znalazł kamizelkę ratunkową i nadmuchał ją. Wkrótce już huśtał się na powierzchni oceanu, próbując wyobrazić sobie, co też mogło się wydarzyć w czasie, który właśnie przeskoczył.
Każdy skok w przyszłość przenosił go w coraz gorętszy klimat. Teraz, po upływie niezliczonych tysięcy lat, czapy lodowe musiały już się roztopić. Potężna część Ziemi była prawdopodobnie pod wodą.
Wzięcie kamizelek ratunkowych okazało się dobrym pomysłem. Dawało mu to ufność w pomyślny przebieg dalszej części podróży. Teraz po prostu pounosi się na wodzie przez pół godziny, by uniknąć skasowania. Położył się na powierzchni i zaczął podziwiać kształty chmur na firmamencie.
Coś otarło się o niego.
Spojrzał w dół i zobaczył długi ciemny kształt, prześlizgujący się pod stopami. Wkrótce dołączył do niego drugi i oba ruszyły żarłocznie w jego stronę.
Rekiny!
Zaczął gwałtownie gmerać w worku, w pośpiechu wysypując część lusterek; wreszcie znalazł puszkę płynu przeciw rekinom. Otworzył ją, rozlał płyn wokół siebie, i w ciemnoniebieskiej wodzie zaczęła rozprzestrzeniać się pomarańczowa plama.
Teraz w pobliżu były trzy rekiny. Pływały ostrożnie wokół powiększającego się wciąż kręgu z płynu. Dołączył do nich czwarty, wskoczył na moment w pomarańczowy, oleisty obszar i błyskawicznie wycofał się na czyste wody.
Eldridge poczuł zadowolenie, że w przyszłości udało się wyprodukować płyn przeciw rekinom, który naprawdę działał.
Po upływie pięciu minut część pomarańczowej substancji wyparowała. Eldridge otworzył następną puszkę. Rekiny nie porzuciły nadziei, ale nie były w stanie wpłynąć na skażony obszar. On zaś co pięć minut otwierał kolejną puszkę. Ta patowa sytuacja trwała przez cały czas półgodzinnego oczekiwania pomiędzy skokami.
W końcu Eldridge sprawdził, czy przenośnik jest dobrze nastawiony, i mocniej uchwycił worek. Nie wiedział, po co będą mu kiedykolwiek potrzebne lusterka lub ziemniaki, ani też dlaczego tak ważne były nasiona marchwi. Mógł jedynie podjąć ryzyko.
Nacisnął guzik i pogrążył się w dobrze znanej ciemności.
Po chwili stał, zanurzony po kostki w gęstym, paskudnie śmierdzącym bagnie. Było potwornie duszno, a chmara wielkich komarów krążyła wokół jego głowy.
Wydobył się z kleistego szlamu; towarzyszyły mu przy tym nieprzerwane syki i mlaskania niewidocznych form życia, zamieszkujących te bagna. Znalazł nieco pewniejsze oparcie dla stóp pod koroną niewielkiego drzewa. Wokół rozpościerała się dżungla, której rozpasana zieleń nakrapiana była w wielu miejscach złotem i purpurą.
Eldridge usadowił się przy drzewie, żeby przeczekać kolejne pół godziny. W tym fragmencie przyszłości wody oceanów najwyraźniej cofnęły się, i na ich miejscu powstała pierwotna dżungla. Czy żyli tu jacyś ludzie? Eldridge nie był tego całkiem pewien. Wyglądało bowiem na to, że świat zaczyna się od nowa.
Nagle usłyszał beczenie i zobaczył, jak na tle jasnozielonego listowia przesuwa się jakiś matowy, również zielony kształt. Coś się do niego zbliżało.
Eldridge patrzył na to badawczo. Miało wysokość około sześciu metrów, pomarszczoną jaszczurczą skórę oraz duże spłaszczone stopy. Do złudzenia przypominało niewielkiego dinozaura.