Uważnie obserwował gada. Przypomniał sobie, że większość dinozaurów, a zwłaszcza te, które żyły na bagnach, żywiła się roślinami. Ten prawdopodobnie chciał go tylko powąchać. Potem wycofa się pewnie w gąszcz traw.
Dinozaur ziewnął, odsłaniając wspaniały garnitur ostrych zębów, po czym, wyglądając na zdeterminowanego, zaczął się zbliżać do Eldridge’a.
Ten ostatni widząc to zanurzył dłoń w worku, odepchnął na bok nieistotne teraz przedmioty, po czym schwycił wielkoładunkowy pistolet i wystrzelił.
Dinozaur zniknął w kłębie dymu. Miejsce, w którym był przed chwilą, znaczyły teraz jedynie nieliczne krwawe strzępy oraz zapach ozonu. Eldridge spojrzał z respektem na wielkoładunkowy pistolet ręczny. Teraz rozumiał, dlaczego był on tak drogi.
Przez następne pół godziny znaczna liczba mieszkańców dżungli objawiła żywe zainteresowanie jego osobą. Każdy z pistoletów starczał jedynie na kilka strzałów, co nie dziwiło, biorąc pod uwagę ich niszczycielską siłę. W końcu ostatni zaczął tracić energię; Eldridge musiał uderzyć pterodaktyla kolbą jak maczugą.
Gdy pół godziny minęło, ponownie ustawił wskaźniki; wiele dałby za to, żeby wiedzieć, co go czeka. Zastanawiał się też, jak ma stawić czoło nowym niebezpieczeństwom, dysponując jedynie książkami, ziemniakami, nasionami marchwi i lusterkami.
Być może nie oczekiwały go już żadne zagrożenia.
Tak czy owak, był tylko jeden sposób, by to sprawdzić.
Nacisnął guzik.
Znajdował się na trawiastym zboczu. Gęsta dżungla najwyraźniej zniknęła. Teraz rozpościerał się wokół niego sosnowy las chwiejący się delikatnie w porywach wiatru. Pod stopami Eldridge miał twardy grunt, a nad jego głową świeciło łagodne słońce.
Gdy wynalazca przenośnika pomyślał, że ten właśnie czas mógł być jego celem, poczuł mocniejsze bicie serca. Miał w sobie zawsze atawistyczną żyłkę, pragnienie znalezienia miejsca nie tkniętego przez cywilizację. Zgorzkniały Eldridge, ten pierwszy, obrabowany i zdradzony, mógł jeszcze silniej czuć tę potrzebę.
Był jednak nieco rozczarowany. Mimo to stwierdził, że nie jest tak źle, wyjąwszy samotność, która mogła stać się jego udziałem. Gdyby tylko byli tu jacyś ludzie…
Z lasu wyłonił się człowiek. Był niskiej, lecz mocnej postury, miał mniej niż półtora metra wzrostu, muskuły jak zapaśnik i ubrany był w krótką futrzaną spódniczkę. Jego skóra miała szarawy odcień. W rękach trzymał chropowaty konar drzewa, z którego niezdarnie uformowano maczugę.
Za nim wyszło z lasu około dwudziestu innych. Maszerowali prosto w stronę Eldridge’a.
— Witajcie, chłopcy! — powiedział uprzejmie.
Przywódca odrzekł coś w ich gardłowym języku i wykonał gest otwartą dłonią.
— Mam ze sobą coś, co pomnoży wasze zbiory — oznajmił Eldridge pospiesznie. — Mam dokładnie to, czego potrzebujecie.
Sięgnął do worka i wydobył z niego nasiona marchwi.
— Nasiona! Dzięki nim przyspieszycie swój rozwój cywilizacyjny o tysiące lat…
Przywódca mruknął złowróżbnie i jego ludzie zaczęli otaczać Eldridge’a. Wyciągali przed siebie obrócone dłońmi w górę ręce i pomrukiwali z podnieceniem.
Nie chcieli worka i odmówili wzięcia zużytego pistoletu ręcznego. Teraz otoczyli Eldridge’a niemal całkowicie. Podnosili już maczugi, a on wciąż nie miał pojęcia, czego chcą.
— Ziemniaki? — spytał zdesperowany.
Nie chcieli również ziemniaków.
Musiał poczekać jeszcze dwie minuty na następny skok maszyną czasu. Odwrócił się i zaczął uciekać.
Dzicy natychmiast znaleźli się tuż za nim. Eldridge wbiegł do lasu szybko niczym chart, klucząc pomiędzy drzewami.
Kilka maczug przeleciało ze świstem obok niego.
Została jedna minuta.
Potknął się o korzeń, zerwał na nogi i biegł dalej. Dzicy byli już dosłownie za plecami.
Dziesięć sekund. Pięć sekund. Jedna z maczug odbiła się od jego ramienia.
Już! Sięgnął w stronę przycisku i w tej samej chwili maczuga rąbnęła go w głowę, przewracając na ziemię. Gdy ponownie przejrzał na oczy, zobaczył, że przywódca dzikusów stoi z uniesioną maczugą nad jego transporterem czasowym.
— Nie! — wrzasnął Eldridge w panice.
Jednak przywódca dziko wyszczerzył zęby i opuścił maczugę. W ciągu kilku sekund zmienił maszynę czasu w metalowy złom.
Dzicy zaciągnęli przeklinającego w poczuciu bezsiły Eldridge’a do jaskini. Dwaj spośród nich stanęli na straży przy wejściu. Mógł zobaczyć, jak na zewnątrz grupa mężczyzn zbiera drewno na opał. Kobiety i dzieci biegały tam i z powrotem, obarczone glinianymi pojemnikami. Sądząc po ich śmiechu, przygotowywali ucztę.
Z zamierającym ze strachu sercem Eldridge skonstatował, że pewnie to on będzie głównym daniem.
Ale teraz już nie miało to znaczenia. Zniszczyli jego przenośnik. Tym razem nie uratuje go żaden Viglin. Był u kresu swej podróży.
Nie chciał umierać. Jednak jeszcze gorsza była myśl, że umrze nie wiedząc, co zaplanował jako pierwszy Eldridge.
Wydawało mu się to w jakiś sposób niesprawiedliwe.
Przez kilka minut siedział, bezsensownie użalając się nad samym sobą. Potem wczołgał się głębiej do wnętrza jaskini, mając nadzieję, że znajdzie w niej inne wyjście.
Jaskinia kończyła się szybko litą granitową ścianą. Jednak Eldridge znalazł tu coś ciekawego.
Był to stary but.
Podniósł go i przyjrzał mu się. Z jakiegoś powodu but nie dawał mu spokoju, chociaż był to najzwyczajniejszy w świecie brązowy skórzany trzewik, bardzo podobny do butów, które Eldridge miał na nogach.
Potem uderzył go ukryty w tym znalezisku anachronizm.
Co wyprodukowany w fabryce przedmiot, taki jak ten trzewik, mógł robić w epoce świtu cywilizacji?
Spojrzał na rozmiar buta i szybko go przymierzył. Pasował na niego doskonale, co dawało oczywistą odpowiedź na pytanie: Eldridge musiał już tu być podczas swej pierwszej podróży w przyszłość.
Dlaczego jednak zostawił but?
W jego wnętrzu znajdowało się coś, co było zbyt miękkie jak na kamyk, zbyt twarde jak na strzęp podszewki. Eldridge zdjął but i znalazł w nim kawałek papieru, wetknięty w nosek.
Odwinął go i przeczytał list, napisany swoim własnym charakterem pisma:
Co za kretyńska zagwozdka — jaki tu dać nagłówek w liście do samego siebie? „Drogi Eldridge”? No dobra, darujmy sobie przywitania: przeczytasz ten list, ponieważ ja już to zrobiłem, no i, oczywiście, to ja go właśnie piszę; w przeciwnym wypadku ty nie mógłbyś go przeczytać, ani też ja nie byłbym w stanie tego zrobić.
Słuchaj, jesteś w tarapatach. Mimo to nie zawracaj sobie nimi głowy. Wyjdziesz z tego w jednym kawałku. Zostawiam ci przenośnik czasowy, by zabrał cię tam, gdzie powinieneś się teraz udać.
Pytanie polega na tym: gdzie znajdę się ja? Bo zamierzam wiośnie z premedytacją użyć przenośnika przed upływem wymaganej półgodzinnej przerwy, wiedząc o tym, że wywołam efekt kasujący. To oznacza, że przenośnik zostanie tutaj, żebyś ty mógł go użyć. Ale co stanie się ze mną?
Sądzę, że znam odpowiedź. Mimo to boję się — to pierwszy efekt kasujący, jakiego doświadczę. Jednak kłopotanie się o to jest bezprzedmiotowe; wiem, że wszystko musi skończyć się dobrze, ponieważ paradoksy czasowe nie istnieją.
No cóż, ruszam. Za chwilę nacisnę guzik, tym samym się anulując. Potem maszyna będzie twoja.