Życz mi szczęścia.
Życzyć mu szczęścia! Eldridge w odruchu dzikiej złości podarł liścik i wyrzucił go.
Z tego wynikało, że pierwszy Eldridge dokonał rozmyślnego samoskasowania i został ponownie wymieciony w przyszłość, a to oznaczało, że przenośnik nie wrócił tam razem z nim! Musi wciąż gdzieś tu być!
Ełdridge rozpoczął szalone przeszukiwanie jaskini. Gdyby zdołał go znaleźć i nacisnąć guzik, mógłby ruszyć naprzód. On musiał gdzieś tu być!
Parę godzin później, gdy strażnicy siłą wyciągali go z jaskini, Eldridge wciąż jeszcze nie znalazł urządzenia.
Zebrała się już cała wieś; wszyscy byli w biesiadnym nastroju. Gliniane naczynia przekazywano sobie z rąk do rąk i dwóch lub trzech ludzi już straciło przytomność. Jednak strażnicy, którzy prowadzili Eldridge’a, byli wystarczająco trzeźwi, by spełniać swą powinność.
Doprowadzili go na brzeg obszernego, płytkiego dołu.
W jego centrum znajdowało się coś, co żywo przypominało ołtarz ofiarny. Był on ozdobiony dzikimi barwami, zaś wokół niego usypano gigantyczny stos dobrze wysuszonych gałęzi.
Strażnicy wepchnęli Eldridge’a do dołu i zaczęto obrzędowy taniec.
Eldridge wiele razy próbował wdrapać się na krawędź dołu, ale za każdym razem szturchnięciami spychano go z powrotem. Uroczystość trwała przez wiele godzin, dopóki ostatni tancerz nie zemdlał z wyczerpania.
Wtedy do brzegu zagłębienia zbliżył się stary człowiek z płonącą pochodnią w dłoni. Wykonał nią rytualny gest, a potem wrzucił pochodnię do dołu.
Eldridge zadeptał ją. Jednak do wnętrza zaczęło wpadać coraz więcej pochodni, które zapaliły ułożone na zewnątrz gałęzie. Rozbłysły one jasnym płomieniem i Eldridge zmuszony był wycofać się do wnętrza, w kierunku ołtarza.
Płonący krąg stopniowo się zawężał, zmuszając go do cofania się w stronę środka dołu. Wreszcie, dysząc z powodu żaru, z piekącymi oczami, potknął się o własne nogi i upadł w poprzek ołtarza; zaczęły go lizać płomienie.
Zamknął oczy i uchwycił mocno pokrętła, wystające z ołtarza…
Pokrętła?
Ukryty pod jaskrawą dekoracją, ołtarz okazał się przenośnikiem w czasie; nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że tym samym przenośnikiem, który przytransportował tutaj pierwszy Eldridge i zostawił dla niego. Gdy przybysz zniknął, dzicy musieli najwyraźniej zacząć czcić przenośnik jako przedmiot kultu.
W dodatku rzeczywiście posiadał on magiczne właściwości.
Płomień przypalał stopy, gdy Eldridge ustawił pokrętła we właściwym położeniu. Już miał nacisnąć guzik, ale zawahał się.
Jakie nowe doświadczenia mogły kryć się w przyszłości?
Jedyny ekwipunek, jaki mu pozostał, to trochę nasion marchwi, ziemniaki, kasety z muzyką symfoniczną, mikrofilmy ze światową literaturą i niewielkie lusterka.
Jednak dotarł aż tutaj. Powinien zobaczyć koniec tej podróży.
Nacisnął guzik.
Gdy otworzył oczy, okazało się, że stoi na plaży. Woda omywała mu stopy i słyszał szum przybrzeżnych fal.
Plaża była długa, rozległa i oślepiająco biała. Przed nim rozciągał się w nieskończoność błękitny ocean. Za nim, tam gdzie kończyła się plaża, rósł rząd tropikalnych palm. Wśród nich można było dostrzec bujną roślinność.
Usłyszał czyjś krzyk.
Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu czegoś do obrony.
Jednak nie znalazł nic, kompletnie nic. Był całkowicie bezbronny.
Od strony dżungli zbliżali się ku niemu biegnący ludzie.
Krzyczeli coś, co wydawało się Eldridge’owi dziwne. Zaczął uważnie słuchać.
— Witaj! Witaj w domu!
Potężny, opalony na brązowo człowiek schwycił go w swój niedźwiedzi uścisk.
— Wróciłeś! — krzyknął radośnie.
— No… tak — zgodził się Eldridge.
Widział, że coraz więcej ludzi zbiega na plażę. Należeli do jakiejś urodziwej rasy. Wszyscy mężczyźni byli wysocy i opaleni, kobiety zaś szczupłe i ładne. Wyglądali na ludzi, których chciałoby się mieć za sąsiadów.
— Przywiozłeś? — spytał jakiś starszy człowiek, dysząc po biegu.
— Co?
— Nasiona marchwi. Obiecałeś, że je przywieziesz. I ziemniaki.
Eldridge sięgnął do kieszeni.
— Są tutaj — oznajmił.
— Dzięki. Czy naprawdę sądzisz, że będą rosły w tym klimacie? Może powinniśmy skonstruować…
— Później, później — przerwał mu potężny mężczyzna. — Musisz być zmęczony — powiedział do Eldridge’a.
Thomas powrócił myślą do wszystkiego, co zdarzyło się od czasu, gdy obudził się ze snu, jeszcze w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym roku. Z subiektywnego punktu widzenia minął mniej więcej jeden dzień, ale zawierał on w sobie tysiące lat podróży przez czas tam i z powrotem, i pełen był aresztowań, ucieczek, niebezpieczeństw oraz zadziwiających zagadek.
— Tak, jestem zmęczony — przyznał. — Bardzo.
— Pewnie chciałbyś teraz wrócić do swojego domu?
— Mojego własnego domu?
— Oczywiście. Do tego, który sam zbudowałeś, z widokiem na lagunę. Nie pamiętasz?
Eldridge uśmiechnął się słabo i przecząco pokręcił głową.
— On nie pamięta! — wykrzyknął mężczyzna.
— Nie pamiętasz naszych gier w szachy? — spytał inny człowiek.
— Naszych wypraw rybackich? — wtrącił jakiś chłopiec.
— Pikników i świąt?
— Tańców?
— Żeglowania?
W odpowiedzi na każde z tych pełnych niepokoju pytań Eldridge mógł tylko kręcić przecząco głową.
— Wszystko to zdarzyło się, zanim powróciłeś do swego rodzinnego czasu — powiedział potężny mężczyzna.
— Wróciłem? — spytał Eldridge. To było wszystko, czego zawsze pragnął. Spokój, zadowolenie, ciepły klimat, poczciwi sąsiedzi. Pod koszulą czuł ciężar worka, który tutaj przywiózł.
Dobry Boże, nikt przy zdrowych zmysłach nie opuściłby nigdy miejsca takiego, jak to! Przy tej okazji nasuwało się więc istotne pytanie: „Dlaczego stąd wyruszyłem?”
— Musisz to pamiętać! — wykrzyknął potężny mężczyzna.
— Obawiam się, że nie.
Z tłumu wyłoniła się smukła jasnowłosa dziewczyna.
— Naprawdę nie pamiętasz, jak wróciłeś po mnie?
Eldridge przyjrzał się jej.
— Ty musisz być córką Beckera — powiedział. — Dziewczyną, która była zaręczona z Morgelem. Tą, którą porwałem.
— Morgel jedynie sądził, że jest ze mną zaręczony — oznajmiła. — A ty mnie nie porwałeś. Przybyłam tu z własnej woli.
— Ach tak, rozumiem — odpowiedział Eldridge, czując się jak idiota. — To znaczy sądzę, że rozumiem. Ten, tego… miło, że cię widzę — dokończył głupawo.
— Nie musisz być aż tak oficjalny — stwierdziła dziewczyna. — Poza wszystkim innym, jesteśmy w końcu małżeństwem. A ty na pewno przywiozłeś mi lusterko, prawda?
Teraz wszystkie elementy układanki zostały już skompletowane. Eldridge uśmiechnął się, wyjął lusterko, podał je dziewczynie, po czym wręczył worek potężnemu mężczyźnie.
Młoda dama, wyraźnie wniebowzięta, zaczęła robić ze swoimi brwiami rzeczy, które zwykle czynią kobiety, gdy widzą swoje odbicie w lustrze.
— Chodźmy do domu, kochanie — powiedziała do Eldridge’a.
Nie znał jej imienia, ale bardzo mu się spodobała. Było to zresztą zupełnie naturalne.