Andrea Camilleri
Złodziej Kanapek
Przełożył: Jarosław Mikołajewski
1
Obudził się zlany potem. Obciążony półtorakilogramową porcją sardeli z czosnkiem i parmezanem, którą pochłonął wieczorem, musiał w nocy strasznie się wiercić, bo był i oplątany prześcieradłami jak mumia. Wstał, poszedł do kuchni, otworzył lodówkę, wypił pól litra lodowatej wody. Z butelką przy ustach wyjrzał przez otwarte okno. Światło jutrzenki zapowiadało pogodny dzień, morze było płaskie jak stół, na niebie ani jednej chmurki. Montalbano, którego nastrój w znacznym stopniu zależał od pogody, miał prawo przeczuwać, że co najmniej do południa będzie w znakomitej formie. Było za wcześnie, żeby wstawać. Położył się z zamiarem przedłużenia snu o kolejne dwie godziny, naciągnął prześcieradło na głowę. Jak zawsze przed zaśnięciem pomyślał o Livii, która w tym czasie leżała w swoim łóżku w Boccadasse koło Genui: jej obecność krzepiła go w każdej długiej i w każdej krótkiej podróży do the country sleep, o której pisał Dylan Thomas w jednym z jego ulubionych wierszy.
Ledwie rozpoczął podróż, rozległ się dzwonek telefonu; wdarł się do ucha Montalbana jak wiertło, które nieuchronnie przewiercało mu głowę na wylot.
– Słucham!
– Z kim rozmawiam?
– Sam się przedstaw.
– Catarella.
– Co jest?
– Niech mi pan komisarz wybaczy, ale nie rozpoznałem głosu pana komisarza, panie komisarzu. Pewnie pan spał.
– Pewnie tak, jest piąta rano! Czy możesz nie zawracać mi dupy, tylko powiedzieć, o co chodzi?
– Było morderstwo w Mazara del Vallo.
– A co mnie to obchodzi? Jesteśmy w Vigacie.
– Ale, komisarzu, nieboszczyk to…
Montalbano odłożył słuchawkę, wyciągnął wtyczkę. Zamykając oczy, pomyślał, że to jego przyjaciel, wicekwestor Valente z Mazary, chce się z nim skontaktować. Zadzwoni do niego później, z komisariatu.
Okiennica trzasnęła o ścianę. Montalbano gwałtownie usiadł na łóżku, z oczami wytrzeszczonymi ze strachu. Odurzony spowijającymi go oparami snu, był przekonany, że ktoś do niego strzelał. W mgnieniu oka pogoda się zmieniła: zimny, wilgotny wiatr podrywał fale o żółtawych grzywach, niebo było w całości pokryte chmurami i zwiastowało deszcz.
Przeklinając pod nosem, wstał, poszedł do łazienki, odkręcił kurek prysznica, namydlił się. Nagle przestała lecieć woda. W Vigacie, a więc również w Marinelli, gdzie mieszkał, wodę puszczali zwykle co trzy dni. Zwykle, ponieważ mogli ją puścić równie dobrze nazajutrz, jak i dopiero w przyszłym tygodniu. Montalbano zabezpieczył się, instalując na dachu pojemne zbiorniki, ale widocznie tym razem wody nie było od ponad ośmiu dni – tylko bowiem na ośmiodniową niezależność pozwalały mu własne zapasy. Pobiegł do kuchni i podstawił garnek pod kran, żeby złapać cieknącą z niego wątłą strużkę. Potem wycisnął ile się dało z kranu nad umywalką. Odrobiną zebranej wody zdołał spłukać z siebie mydło, ale to utrudnienie bynajmniej nie wprawiło go w dobry humor.
Jechał w kierunku Vigaty, obdzielając przekleństwami mijanych kierowców, którzy – jego zdaniem wszyscy bez wyjątku – z takiego czy innego powodu kodeks drogowy mieli w dużym poważaniu, aż nagle przypomniał sobie telefon Catarelli. Wyjaśnienie, jakim się wtedy zadowolił, nie trzymało się kupy – gdyby Valente potrzebował pomocy z powodu jakiegoś zabójstwa, do którego doszło w Mazarze, to o piątej rano zadzwoniłby do niego do domu, a nie na komisariat. Tamto wyjaśnienie spreparował dla zwykłej wygody, żeby uspokoić sumienie i pospać jeszcze dwie godziny.
– Nie ma nikogusieńko! – oświadczył Catarella na jego widok, z szacunkiem podnosząc się z krzesła przy centralce. Montalbano z Faziem uznali, że powinien siedzieć właśnie w tym miejscu, bo przekazując nawet w najbardziej pokraczny i nieprawdopodobny sposób treść zgłoszeń i rozmów, wyrządzi mniej szkody, niż wykonując jakiekolwiek inne zadania.
– A co to, święto?
– Nie, panie komisarzu, to nie jest dzień świąteczny, ale wszyscy są w porcie z powodu tego trupa w Mazarze, dla którego sprawy dzwoniłem do pana, jeśli pan pamięta, w okolicach dzisiejszego poranka.
– Jeśli trup jest w Mazarze, to po kiego pojechali do portu?
– Nie, panie komisarzu, trup jest tutaj.
– Jezu Przenajświętszy! Jeśli trup jest tutaj, to dlaczego mi mówisz, że jest w Mazarze?
– Ponieważ trup był z Mazary, tam pracował.
– Catarella, rozumując, a raczej, powiedzmy, rozumując po twojemu: jeśli tu, w Vigacie, zostanie zamordowany turysta z Bergamo, to co wtedy powiesz? Że trup jest w Bergamo?
– Komisarzu, sprawa polega na tym, że trup jest przejezdny. Czyli strzelali do niego, kiedy znajdował się na kutrze rybackim z Mazary.
– A kto strzelał?
– Tunezyjczycy, panie komisarzu.
Montalbano machnął ręką i postanowił nie zadawać już pytań.
– Czy komisarz Augello też pojechał do portu?
– Tak jest.
Jego zastępca, Mimi Augello, na pewno będzie szczęśliwy, jeśli przełożony nie pojawi się w porcie.
– Posłuchaj, Catarella. Muszę napisać raport. Nie ma mnie dla nikogo.
– Halo? Panie komisarzu, panna Livia mianowicie do pana z Genui. Co mam zrobić? Mam łączyć czy nie?
– Łącz.
– Jako że pan mówił jakieś dziesięć minut temu, że nie ma pana dla nikogo…
– Nie gadaj już, tylko łącz… Livia? Witaj.
– Ładne mi witaj. Od kilku godzin próbuję się do ciebie dodzwonić. W domu również nie mogłam cię zastać.
– No tak, wyłączyłem telefon i zapomniałem włączyć. Powiem ci coś śmiesznego. Dzisiaj o piątej rano zadzwonił Catarella…
– Nie mam ochoty do śmiechu. Próbowałam o wpół do ósmej, piętnaście po ósmej, jeszcze raz o…
– Livio, już mówiłem, że zapomniałem…
– …o mnie. Po prostu zapomniałeś o mnie. Przecież obiecałam, że zadzwonię o wpół do ósmej, żeby postanowić, czy…
– Livio, ostrzegam cię. Zbiera się na deszcz i wieje wiatr.
– I co z tego?
– Przecież wiesz. W taką pogodę jestem w złym nastroju. Nie chciałbym, żebyśmy od słowa do słowa…
– Rozumiem. Nie będę już dzwoniła. Ty zadzwoń, jeśli będziesz chciał.
– Montalbano? Jak się pan czuje? Komisarz Augello o wszystkim mi opowiedział. Czy według pana ta sprawa będzie miała reperkusje międzynarodowe?
Poczuł się przyparty do muru; nie rozumiał, o czym mówi kwestor. Wybrał metodę niewiele mówiącego potakiwania.
– Owszem, owszem.
Reperkusje międzynarodowe?!
– W każdym razie wydałem polecenie, żeby komisarz Augello porozumiał się z prefektem. Rzecz… jak by to powiedzieć… wykracza poza moje kompetencje.
– No właśnie.
– Montalbano, czy pan się dobrze czuje?
– Doskonale. Dlaczego pan pyta?
– Nic, tylko wydawało mi się…
– Trochę boli mnie głowa, to wszystko.
– Jaki dziś dzień?
– Czwartek, panie kwestorze.
– Czy przyjdzie pan do nas w sobotę na kolację? Moja żona przygotuje spaghetti w sosie z mątwy. Palce lizać.
Makaron w czarnym sosie z mątwy. Sam był w takim nastroju, że jego barwą przyprawiłby kwintal spaghetti. Reperkusje międzynarodowe?
Wszedł Fazio i od razu stał się kozłem ofiarnym.
– Czy ktoś zlituje się nade mną i powie mi, do kurwy nędzy, co się tu dzieje?
– Komisarzu, proszę się na mnie nie wściekać tylko z tego powodu, że wieje wiatr. Rano, zanim zawiadomiłem komisarza Augello, kazałem zadzwonić do pana.
– Komu kazałeś? Catarelli?! Jeśli każesz mnie zawiadomić za pośrednictwem Catarelli o czymś ważnym, to znaczy, że jesteś popaprańcem. Dobrze wiesz, że ni chuja nie da się go zrozumieć. Co się stało?