Выбрать главу

Montalbano posłuchał jak prymus.

– Proszę stanąć za moimi plecami i pochylić głowę.

Kiedy komisarz zgiął się już tak nisko, że mógłby szeptać jej wprost do ucha, kobieta odsunęła firankę.

Można było odnieść wrażenie, że znaleźli się w biurze pana Lapecory, w pierwszym pokoju, ponieważ muślin rozpostarty bezpośrednio na szybach okiennych był za rzadki, żeby zasłonić wnętrze. Gallo i Galluzzo jedli bułki, duże jak bochenki chleba. Pomiędzy nimi stała butelka wina i dwa plastikowe kubeczki. Okno pani Clementiny było nieco wyżej, a dziwny efekt optyczny sprawiał, że zarówno policjanci, jak i znajdujące się w pokoju przedmioty wydawały się lekko powiększone.

– Zimą, kiedy włączali światło, było widać jeszcze lepiej – stwierdziła kobieta, opuszczając firankę.

Montalbano znów usiadł.

– A więc co pani widziała? – zapytał.

I pani Clementina Vasile Cozzo opowiedziała.

Kiedy skończyła opowieść i komisarz zbierał się do wyjścia, usłyszał odgłos otwieranych i zamykanych drzwi.

– Przyszła pomoc domowa – powiedziała pani Clementina.

Weszła dwudziestoletnia dziewczyna, niska i krępa, o poważnym wyglądzie. Surowo spojrzała na intruza.

– Wszystko w porządku? – spytała podejrzliwie.

– Tak, wszystko w porządku.

– Więc idę do kuchni wstawić wodę – powiedziała i wyszła, wcale nieprzekonana, że wszystko jest jak należy.

– Cóż, dziękuję pani i… – zaczął komisarz, wstając.

– A może zostanie pan na obiedzie?

Montalbano poczuł, jak blednie mu żołądek. Pani Clementina była dobra i miła, lecz powinna odżywiać się kaszką i gotowanymi kartoflami.

– Tak naprawdę to mam dużo do…

– Pina, pokojówka, jest znakomitą kucharką, może pan mi wierzyć. Dziś przygotowała makaron alla Norma, wie pan, ze smażonymi bakłażanami i solonym twarogiem.

– Jezu! – westchnął Montalbano i usiadł.

– A na drugie duszoną wołowinę.

– Jezu! – powtórzył Montalbano.

– Dlaczego pan się tak dziwi?

– Czy to nie za ciężkie jedzenie dla pani?

– Niby dlaczego? Żołądka mogłyby mi pozazdrościć dwudziestoletnie dziewczyny, które cały dzień opędzają jednym jabłkiem i sokiem z marchwi. Czy również pan podziela zdanie mojego syna Giulia?

– Nie miałem przyjemności zapoznać się z jego poglądami.

– Mówi, że w moim wieku nie wypada się tak odżywiać. Uważa, że jestem wręcz nieprzyzwoita. Według niego powinnam jeść papki. A więc jak? Zostaje pan?

– Zostaję – odpowiedział zdecydowanie komisarz.

Przeszedł przez ulicę, przemierzył trzy stopnie, zastukał do drzwi biura. Otworzył mu Gallo.

– Zmieniłem Galluzza – wyjaśnił. Po czym spytał: – Komisarzu, czy idzie pan do komisariatu?

– Nie, a co?

– Fazio dzwonił tu i pytał, czy widzieliśmy pana. Szuka pana, ma coś ważnego do przekazania.

Komisarz pospieszył do telefonu.

– Komisarzu, pozwoliłem sobie, bo jest ważna wiadomość. Wczoraj wieczorem kazał mi pan rozesłać depeszę z opisem tej Karimy. I pół godziny temu zadzwonił do mnie komisarz Mancuso z Urzędu Imigracyjnego w Montelusie. Mówi, że przez czysty przypadek wie, gdzie mieszka ta Tunezyjka.

– Mów.

– Mieszka w Villasecie, Garibaldiego siedemdziesiąt.

– Wracam do biura i jedziemy.

W drzwiach komisariatu zatrzymał go dobrze ubrany czterdziestolatek.

– Komisarz Montalbano?

– Tak, ale nie mam czasu.

– Czekam na pana już od dwóch godzin. Funkcjonariusze nie wiedzieli, czy pan dziś wróci, czy nie. Nazywam się Antonino Lapecora.

– Syn? Lekarz?

– Tak.

– Proszę przyjąć moje kondolencje. Niech pan wejdzie, ale mam tylko pięć minut.

Na spotkanie wyszedł mu Fazio.

– Samochód jest gotowy.

– Wyjeżdżam za pięć minut. Tylko porozmawiam z tym panem.

Weszli do gabinetu. Komisarz poprosił, żeby gość usiadł, więc Lapecora zajął miejsce za biurkiem.

– Słucham pana.

– Widzi pan, komisarzu, mniej więcej już od piętnastu lat mieszkam w Valledolmo, gdzie prowadzę praktykę lekarską. Jestem pediatrą. W Valledolmo się ożeniłem. Mówię to po to, by zaznaczyć, że moje kontakty z rodzicami już dawno temu nieuchronnie się rozluźniły. Zresztą nigdy nie łączyła nas wielka zażyłość. Rzecz jasna, obowiązkowo spędzaliśmy razem święta i co dwa tygodnie dzwoniliśmy do siebie. Ale byłem bardzo zaskoczony, kiedy w ubiegłym roku, na początku października, dostałem list od taty. Proszę.

Włożył dłoń do kieszeni, wyjął list i podał komisarzowi.

Najdroższy Nino, wiem, że ten list Cię zaskoczy. Starałem się, żebyś nie dowiedział się o pewnej historii, w którą jestem wmieszany, a która może przybrać dla mnie niemiły obrót. Teraz jednak zdaję sobie sprawę, że już tak dalej nie mogę. Bardzo potrzebuję Twojej pomocy. Przyjedź natychmiast. I nie mów o tym liście mamie.

Całuję

tata

– I co pan zrobił?

– No cóż, dwa dni później miałem lecieć do Nowego Jorku. Nie było mnie miesiąc. Kiedy wróciłem, zadzwoniłem do taty i spytałem, czy jeszcze potrzebuje mojej pomocy, ale powiedział, że nie. Potem widzieliśmy się jeszcze kilka razy, ale on już nie wrócił do sprawy.

– Czy ma pan jakieś podejrzenia co do tego, jaką niemiłą sprawę pański ojciec mógł mieć na myśli?

– Wtedy myślałem, że chodzi o firmę, którą chciał na nowo otworzyć, czemu byłem zdecydowanie przeciwny. Wręcz się pokłóciliśmy. Co więcej, mama wspomniała mi o związku taty z kobietą, która zmuszała go do nadmiernych wydatków…

– Zatrzymajmy się przy tym. Więc był pan przekonany, że pomoc, jakiej oczekiwał od pana ojca, polegała zasadniczo na pożyczce albo czymś takim?

– Jeśli mam być szczery, to tak.

– I nie zareagował pan, pomimo że ton listu był niespokojny i mógł budzić troskę?

– Cóż, widzi pan…

– Czy pan dobrze zarabia, doktorze?

– Nie mogę narzekać.

– Proszę zaspokoić moją ciekawość: dlaczego chciał mi pan pokazać ten list?

– Dlatego, że w świetle tego zabójstwa sprawa przedstawia się chyba inaczej. Myślę, że to może się przydać podczas dochodzenia.

– Nie, nie może – odpowiedział spokojnie Montalbano. – Niech pan zabierze ten list i nosi go zawsze na sercu. Czy ma pan dzieci?

– Syna. Nazywa się Calogerino, ma cztery lata.

– Życzę panu, żeby nigdy nie musiał pan go prosić o pomoc.

– Dlaczego? – spytał zdezorientowany doktor Antonino Lapecora.

– Bo jeśli niedaleko pada jabłko od jabłoni, to będzie pan miał przesrane.

– Jak pan śmie?!

– Jeśli nie zniknie pan w ciągu dziesięciu sekund, każę pana aresztować pod byle pretekstem.

Lekarz tak gwałtownie rzucił się do ucieczki, że aż wywrócił krzesło, na którym dotychczas siedział.

Aurelio Lapecora rozpaczliwie prosił syna o pomoc, a ten, mając do wyboru własny interes i ojca, wybrał podróż za ocean.

Jeszcze ze trzydzieści lat temu na Villasetę składało się około dwudziestu domów, a raczej lepianek, rozstawionych po obu stronach szosy prowadzącej z Vigaty do Montelusy. Jednak w latach boomu gospodarczego budowlanemu szaleństwu (na którym zdawał się opierać konstytucyjnie nasz kraj: „Włochy są republiką opartą na pracy budowlanej”) towarzyszył obłęd drogowy, dzięki któremu Villaseta okazała się skrzyżowaniem trzech dróg szybkiego ruchu, autostrady, jezdni nazywanej szelką, dwóch szos łączących kilka miejscowości w głębi prowincji i trzech szlaków przecinających większe miasta Sycylii. Po kilku kilometrach folderowego krajobrazu, urozmaiconego czerwonymi tablicami postawionymi w miejscach, gdzie zostali zastrzeleni sędziowie, policjanci, żandarmi, agenci finansowi oraz strażnicy więzienni, niektóre z tych traktów szykowały dla nieostrożnych turystów niespodziankę. Otóż w pewnej chwili, z niezrozumiałych lub aż nadto zrozumiałych przyczyn, drogi te urywały się nagle przed pustymi wzgórzami, na których prawdopodobnie nigdy nie postała ludzka stopa. Inne z kolei wiodły na morski brzeg, na jasny, drobniutki piasek, do miejsc, gdzie jak okiem sięgnąć nie było widać ani domów, ani statków na horyzoncie, przyprawiając zwiedzających o syndrom Robinsona Crusoe.