Villaseta, która od zawsze podążała za swoim pierwotnym instynktem i rozbudowywała się wzdłuż wszystkich możliwych dróg oraz ulic, w krótkim czasie stała się miejscowością rozległą i pogmatwaną jak labirynt.
– I znajdź tu teraz ulicę Garibaldiego! – narzekał Fazio, siedzący za kierownicą.
– Która część Villasety jest najbardziej peryferyjna? – spytał komisarz.
– Ta, która ciągnie się wzdłuż drogi prowadzącej do Butery.
– Więc jedźmy tam.
– A skąd pan wie, że Garibaldiego jest właśnie w tamtej okolicy?
– Nie każ się prosić.
Wiedział, że się nie myli. Z bezpośredniej obserwacji wynikało, że w latach, które poprzedzały rzeczony cud gospodarczy, ulicom w centralnych dzielnicach wszystkich wiosek i miast nadawano, siłą zasłużonej pamięci, imiona ojców ojczyzny (w rodzaju Mazziniego, Garibaldiego czy Cavoura), dawnych polityków (Orlanda, Sonnina, Crispiego), klasyków (Dantego, Petrarki, Carducciego, rzadziej Leopardiego). Po boomie toponomastyka uległa zmianie, ojcowie ojczyzny, dawni politycy i klasycy wylądowali na peryferiach, a do centrum trafili Pasolini, Pirandello, De Filippo, Togliatti, De Gasperi i nieodzowny Kennedy (John, ma się rozumieć, nie Bob, choć Montalbano w zabitej deskami wiosce w paśmie Nebrodi natrafił kiedyś na plac Braci Kennedych).
Komisarz częściowo odgadł, a częściowo jednak się przeliczył. Odgadł, ponieważ wzdłuż drogi prowadzącej do Butery rzeczywiście, jak to było do przewidzenia, nastąpiło odśrodkowe przemieszczenie nazwisk historycznych. Nie przewidział jednak, że ulice tej, mówiąc umownie, dzielnicy noszą imiona nie ojców ojczyzny, lecz, nie wiedzieć czemu, Verdiego, Belliniego, Rossiniego i Donizettiego. Zniechęcony Fazio postanowił spytać o drogę starca, który jechał na objuczonym suchymi gałęziami ośle. Tyle że osioł wcale nie miał ochoty się zatrzymać, więc Fazio był zmuszony jechać koło niego z możliwie najmniejszą prędkością.
– Przepraszam, ulica Garibaldiego?
Starzec wydawał się nie słyszeć.
– Ulica Garibaldiego? – spytał głośniej Fazio.
Starzec odwrócił się i spojrzał na obcego z wściekłością.
– Ulica Garibaldiego? Pyta mnie pan o ulicę Garibaldiego? Jaka ulica? W burdelu, który tu mamy, sam Garibaldi by się przydał, a nie jego ulica! Powinien się zjawić i przypierdolić tym skurwysynom! I to piorunem!
6
Kiedy odnaleźli wreszcie ulicę Garibaldiego, okazało się, że graniczyła z zapuszczonymi żółtymi polami, na których z rzadka zieleniły się zaimprowizowane ogródki. Pod numerem siedemdziesiątym stał nieotynkowany domek z piaskowca. Dwa pokoje, jeden na parterze, drugi na piętrze. Do tego, który był na dole, wchodziło się przez dość niskie drzwi obok bocznego okienka. Do pokoju na piętrze, wyposażonego w balkonik, prowadziły zewnętrzne schody. Fazio zastukał do drzwiczek. Po chwili otworzyła starsza kobieta ubrana w obszerną koszulę, zniszczoną, ale czystą galabiję. Na widok mężczyzn wypuściła z ust potok arabskich słów, często akcentowanych gwałtownymi ruchami głowy.
– I do widzenia! – skomentował poirytowany Montalbano, opadając od razu na duchu (niebo nieco się zachmurzyło).
– Zaczekaj, zaczekaj – powiedział Fazio do staruchy, wyciągając przed siebie ręce w międzynarodowym geście, który oznacza „stój”.
Kobieta zrozumiała i od razu umilkła.
– Ka-ri-ma? – spytał Fazio i z obawy, w źle wypowiedział imię, wysunął biodro i zafalował łykami, udając, że gładzi sobie obfite, całkiem wymyślone włosy.
Kobieta roześmiała się.
– Karmia! – powiedziała i wskazała palcem pokój na górze.
Weszli po schodach – Fazio z przodu, za nim Montalbano, wreszcie kobieta, która zamykała szereg i pokrzykiwała niezrozumiale. Fazio zastukał, ale nikt nie odpowiedział. Wrzaski kobiety się nasiliły, Fazio zastukał ponownie. Kobieta zdecydowanie odsunęła komisarza, potem odepchnęła też Fazia, stanęła plecami do drzwi, powtórzyła gest Fazia, głaszcząc sobie włosy i kołysząc biodrem, następnie wykonała taki ruch, jak gdyby miała zamiar odejść, opuściła prawą rękę z wyprężoną dłonią, potem podniosła ją, rozchyliła palce i znów udała, że chce sobie pójść.
– Miała syna? – zdziwił się komisarz.
– Odeszła z pięcioletnim synem, jeśli dobrze zrozumiałem – potwierdził Fazio.
– Chcę się dowiedzieć czegoś więcej – powiedział Montalbano. – Zadzwoń do Urzędu Imigracyjnego w Montelusie i każ przysłać kogoś, kto mówi po arabsku. Najszybciej, jak to możliwe.
Fazio oddalił się, a za nim poszła kobieta, która nawet na chwilę nie przestawała mówić. Komisarz usiadł na stopniu, zapalił papierosa i zaczął bawić się z jakąś jaszczurką w „kto wytrzyma dłużej bez ruchu”.
Buscaino – policjant, który znał arabski, ponieważ urodził się i mieszkał w Tunezji do piętnastego roku życia – przyjechał po niespełna trzech kwadransach. Słysząc, że przybysz mówi w jej języku, kobieta zdecydowała się gorliwie współpracować.
– Mówi, że chciałaby opowiedzieć o wszystkim wujkowi – przetłumaczył Buscaino.
Po synku przyszła kolej na wujka?
– A co to za kutas? – spytał zdziwiony Montalbano.
– Wujek… hmm… to niby pan, komisarzu – wytłumaczył policjant. – To forma grzecznościowa, wyraz szacunku. Mówi, że wczoraj rano około dziewiątej Karima wróciła tutaj, zabrała synka i uciekła pędem. Wydawała się bardzo wzburzona, przerażona.
– Czy ma klucz do jej pokoju?
– Tak – powiedział policjant, spytawszy kobietę.
– Niech da i wejdźmy do środka.
Podczas gdy szli po schodach, kobieta mówiła bez przerwy, a Buscaino szybko tłumaczył. Syn Karimy miał pięć lat, matka zostawiała go codziennie w domu, kiedy szła do pracy. Chłopiec nazywał się Francois i był synem jakiegoś Francuza, który znalazł się przejazdem w Tunezji.
Pokój Karimy był idealnie czysty. Stało w nim dwuosobowe łóżko, łóżeczko dziecięce z zasłonką, stolik z telefonem i telewizorem, większy stół z czterema krzesłami, toaletka z czterema szufladkami, szafa. Dwie szufladki wypełniały zdjęcia. W rogu, za plastikowymi harmonijkowymi drzwiami, była łazienka, w której mieściły się sedes, bidet i umywalka. Zapach, który komisarz poczuł w biurze Lapecory, „Volupte”, w tym miejscu stawał się bardzo intensywny. Oprócz balkoniku było tam również okno wychodzące na zaplecze, na dobrze utrzymany ogródek.
Montalbano podniósł zdjęcie, na którym ładna trzydziestolatka o ciemnej karnacji i dużych oczach trzymała za rękę chłopca.
– Spytaj, czy to Karima i Francois.
– Tak – powiedział Buscaino.
– Gdzie jedli? Nie widzę tu kuchni.
Kobieta i policjant rozprawiali z ożywieniem, następnie Buscaino powiedział, że chłopiec zawsze jadał u staruszki, podobnie jak Karima, kiedy była w domu, co wieczorami czasem się zdarzało.
– Przyjmowała w domu mężczyzn?
Kiedy tylko zrozumiała pytanie, kobieta wyraźnie się obruszyła. Niewiele brakowało, a Karima byłaby dżinn, świętą niewiastą, gdzieś w połowie drogi między rodzajem ludzkim a aniołami, nigdy nie robiłaby haram, zarabiała na życie, męcząc się jak służąca, sprzątając brudy po mężczyznach. Była dobra i hojna, dawała jej za zakupy, za opiekę nad dzieckiem i za porządek w domu o wiele więcej, niż stara wydawała, i nigdy nie chciała reszty. Wujek, czyli Montalbano, był na pewno człowiekiem prawych uczuć i uczciwych działań, więc jak mógł pomyśleć coś podobnego o Karimie?