Выбрать главу

Machnął ręką. Zaczął przeglądać powieść.

Historia toczyła się dokładnie tak, jak zapamiętał. Strona piętnasta:

– Smiley, tu Maston. Przesłuchiwałeś Samuela Arthura Fennana w poniedziałek w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, tak?

– Tak… Tak, przesłuchiwałem.

– O co tam chodziło?

– Anonimowy list imputujący przynależność do partii w Oksfordzie.

Potem, na stronie sto osiemdziesiątej siódmej, odwołanie do wniosków, jakie Smiley wyciągnął w swoim raporcie:

Może to wskazywać, że Fennan stracił motywację do działalności szpiegowskiej i że zaproszenie mnie na lunch było pierwszym krokiem do poczynienia wyznań. Mógł też napisać anonimowy donos, chcąc w ten sposób skontaktować się z moim departamentem.

Jeśliby przyjąć rozumowanie Smileya, możliwe, że Lapecora sam napisał anonimy na siebie. Lecz jeśli był ich autorem, to dlaczego, nawet pod jakimś pretekstem, nie zwrócił się do policji lub żandarmerii?

Ledwie zdążył sformułować pytanie, rozśmieszyła go własna naiwność. Anonim wysłany na policję lub do żandarmerii pozostałby bez odpowiedzi albo ściągnąłby jeszcze poważniejsze kłopoty na samego Lapecorę. Adresując donosy do żony, Lapecora miał nadzieję, że wywoła… jak by to powiedzieć… reakcję „domową”, ale wystarczającą, żeby wydobyć go z niebezpiecznej lub uciążliwej sytuacji, której nie był już w stanie kontrolować. Chciał się wycofać i jego znaki były wołaniem o pomoc, ale żona wzięła je za to, czym były na pierwszy rzut oka, czyli za zwykłe anonimy, za donos na powszednią, wulgarną zdradę. Obraziła się i nie zareagowała, zamknęła się w wyniosłym milczeniu. Wówczas zdesperowany Lapecora napisał do syna, już nie chowając się za anonimowością. Ale ten, przepojony egoizmem i strachem, że straci kilka lirów, uciekł do Nowego Jorku.

Dzięki Smileyowi wszystko grało. Montalbano mógł zasnąć spokojnie.

Komendant Baldassare Marzachi, dyrektor urzędu pocztowego w Vigacie, był powszechnie znany z zarozumialstwa i kretynizmu. Również tym razem potwierdził swoją sławę.

– Nie mogę spełnić pańskiego życzenia.

– Ale dlaczego, przepraszam?

– Ponieważ nie ma pan pozwolenia prokuratora.

– A dlaczego powinienem je mieć? Każdy urzędnik z pańskiego biura mógłby udzielić mi informacji, o którą proszę. To rzecz bez znaczenia.

– To pan tak twierdzi. Urzędnik, który udzieliłby panu takiej informacji, popełniłby tym samym naganne wykroczenie.

– Niech pan się zastanowi, panie dyrektorze. Ja proszę tylko o nazwisko listonosza obsługującego obszar, w którym znajduje się Salita Granet. To wszystko.

– A ja panu nie podam tego nazwiska, jasne? Ale gdybym tak na przykład je panu podał, to co by pan zrobił?

– Zadałbym listonoszowi kilka pytań.

– Widzi pan?! Chce pan pogwałcić tajemnicę korespondencji.

– Dlaczegóż to?

Autentyczny kretyn, jakich mało nawet w czasach, gdy kretyni robią za mędrców. Komisarz postanowił uciec się do przedstawienia, które unicestwiłoby wroga. Nagle odchylił plecy, przywarł nimi do krzesła, zaczęły mu drżeć ręce i nogi, rozpaczliwie próbował rozpiąć sobie kołnierzyk koszuli.

– Jezu! – wyrzęził.

– Jezu! – zawołał jak echo komendant Marzachi, wstał i podbiegł do komisarza. – Źle się pan czuje?

– Proszę mi pomóc – stęknął Montalbano.

Ten rzucił się, rozluźnił mu kołnierzyk, a wtedy komisarz zaczął się wydzierać.

– Niech pan mnie puści! Na litość boską, niech pan mnie puści!

W tej samej chwili złapał ręce Marzachiego, który odruchowo próbował się uwolnić, i zacisnął je na swojej szyi.

– Co pan robi? – wymamrotał Marzachi, całkiem zdezorientowany, nie mając pojęcia, co się dzieje.

Montalbano znowu wrzasnął.

– Niech pan mnie zostawi! Jak pan śmie?! – wydusił, trzymając zaciśnięte ręce dyrektora.

Drzwi się otworzyły, pojawiło się dwoje zaskoczonych urzędników, mężczyzna i kobieta. Wyraźnie widzieli, że ich przełożony próbuje udusić komisarza policji.

– Idźcie stąd! – krzyknął Montalbano. – Idźcie! To nic! Wszystko w porządku!

Urzędnicy wyszli, zamykając za sobą drzwi. Montalbano spokojnie poprawił sobie kołnierzyk i spojrzał na Marzachiego, który kiedy tylko komisarz puścił jego ręce, przywarł do ściany.

– Wyruchałem cię, Marzachi. Tych dwoje widziało wszystko. A że nienawidzą cię, jak zresztą wszyscy twoi pracownicy, to na pewno będą gotowi zeznawać. Napaść na przedstawiciela wymiaru sprawiedliwości! I co teraz zrobimy? Chcesz być oskarżony czy nie?

– Dlaczego chcesz mnie zrujnować?

– Bo uważam, że jesteś odpowiedzialny.

– Za co, na Boga?

– Za najgorsze. Za listy, które z jednej dzielnicy Vigaty do drugiej idą dwa miesiące, za paczki, które przychodzą do mnie wybebeszone, z połową zawartości. I ty mi mówisz o tajemnicy korespondencji? Możesz ją sobie wsadzić w dupę! Jesteś odpowiedzialny za książki, które powinienem otrzymać, a których nie otrzymam nigdy… Jesteś gównem, które chciałoby pachnieć jak łąka, żeby ukryć całą tę kloakę. Wystarczy?

– Tak – odpowiedział zdruzgotany Marzachi.

Pewnie, że otrzymywał korespondencję. Niedużo, ale otrzymywał. Pisała do niego jedna firma spoza Włoch, tylko ona.

– Skąd?

– Nie zwróciłem uwagi. W każdym razie znaczek był zagraniczny. Ale mogę panu powiedzieć, co to za firma, ponieważ na kopercie była wydrukowana nazwa. Aslanidis. Pamiętam, bo mój świętej pamięci ojciec walczył w Grecji i znał tam pewną dziewczynę, która nazywała się Galatea Aslanidis. Ciągle o niej mówił.

– Czy na kopercie było napisane, czym handluje ta firma?

– Tak. Dattes, czyli daktylami.

– Dziękuję, że przyszedł pan tak szybko – powiedziała świeżo upieczona wdowa, pani Antonietta Palmisano, kiedy tylko otworzyła drzwi.

– Chciała się pani ze mną widzieć?

– Tak. Nie powiedzieli panu w biurze, że dzwoniłam?

– Jeszcze tam dziś nie byłem. Przyszedłem do pani własnej inicjatywy.

– A więc to kleptomania – podsumowała kobieta.

Komisarz przez chwilę był zdezorientowany, zanim zrozumiał, że wdowie chodzi o telepatię.

„Muszę zapoznać ją z Catarellą – pomyślał Montalbano – i potem zapisać ich dialogi. Ionesco to przy nich leszcz!”

– Dlaczego chciała się pani ze mną zobaczyć?

Antonietta Palmisano pogroziła złośliwie palcem.

– O nie, to pan musi powiedzieć pierwszy, co panu przyszło do głowy.

– Chciałbym, żeby pokazała mi pani dokładnie wszystko, co robiła wczoraj rano przed wyjazdem do siostry. Wdowa oniemiała. Otworzyła i zamknęła usta.

– Żartuje pan?

– Nie, nie żartuję, mówię poważnie.

– Co pan chce? Żebym włożyła koszulę nocną? – spytała pani Antonietta, oblewając się rumieńcem.

– Nigdy bym sobie nie pozwolił.

– A więc chwileczkę. Kiedy tylko zadzwonił budzik, wstałam z łóżka. Wzięłam…

– Nie, proszę pani, pewnie źle się wyraziłem. Pani nie ma mi powiedzieć, co robiła, tylko pokazać. Chodźmy tam.

Przeszli do sypialni. Szafa była otwarta na oścież, ubrania wypełniały leżącą na łóżku walizkę. Na jednej z szafek stał czerwony budzik.

– Czy śpi pani po tej stronie? – spytał Montalbano.

– Tak. Mam się położyć?

– Nie ma takiej potrzeby. Wystarczy, że pani usiądzie na brzegu.

Wdowa posłuchała, ale po chwili zaprotestowała:

– A co to ma wspólnego z zabójstwem Arelia?