– Proszę, to ważne. Pięć minut, i będzie po wszystkim. Proszę powiedzieć: czy również pani mąż obudził się, słysząc budzik?
– Zazwyczaj miał płytki sen. Kiedy słyszał najmniejszy szmer, od razu otwierał oczy. Ale chwileczkę, teraz, kiedy tak myślę… to wtedy mnie nie usłyszał. Zaraz, zaraz, musiał mieć nawet katar, bo zaczął chrapać, a tego to już prawie nigdy nie robił.
Lapecora pewnie był kiepskim aktorem, ale przynajmniej tym razem mu się udało.
– Proszę dalej.
– Wstałam, wzięłam ubranie, które miałam przygotowane na tym krześle, i poszłam do łazienki.
– Przejdźmy tam.
Zawstydzona kobieta poszła przodem. Kiedy weszli do łazienki, wstydliwie spuściła wzrok i spytała:
– Czy mam zrobić wszystko?
– Ależ nie. Z łazienki wyszła pani w ubraniu, prawda?
– Tak, kompletnie. Zawsze tak robię.
– A potem co pani zrobiła?
– Poszłam do jadalni.
Już nauczyła się, jak trzeba postępować, więc od razu się tam przemieściła.
– Wzięłam torbę, którą położyłam na tej kozetce po przedniego wieczoru, otworzyłam drzwi i wyszłam na klatkę schodową.
– Czy na pewno, wychodząc, zamknęła pani drzwi?
– Jak najbardziej. Wezwałam windę…
– Wystarczy, dziękuję. Czy pamięta pani, która to była godzina?
– Dwadzieścia pięć po szóstej. Zrobiło się tak późno, że musiałam biec.
– Co pani przeszkodziło?
Wdowa spojrzała na niego pytająco.
– Z jakiego powodu wyszła pani tak późno? Powiem jaśniej: jeśli ktoś wie, że nazajutrz rano musi wyjechać, i nastawia budzik, liczy, ile czasu będzie potrzebował, żeby…
Pani Antonietta uśmiechnęła się.
– Bolał mnie odcisk – powiedziała. – Posmarowałam go kremem, zawinęłam i przez to straciłam trochę czasu.
– Raz jeszcze dziękuję i proszę o wybaczenie. Do widzenia.
– Zaraz! Jak to? Już pan sobie idzie?
– Prawda, przecież miała mi pani coś powiedzieć.
– Proszę usiąść na chwilę.
Montalbano posłuchał. I tak już wiedział to, co chciał wiedzieć: pani Lapecora nie weszła do gabinetu, gdzie prawie na pewno ukrywała się Karima.
– Jak pan pewnie zauważył – zaczęła kobieta – szykuję się do wyjazdu. Wyjadę zaraz po pogrzebie Arelia.
– Dokąd się pani wybiera?
– Do siostry. Ma duży dom i, jak pan wie, jest chora. Tu, w Vigacie, moja noga już nie postanie.
– Nie zamieszka pani z synem?
– Nie chcę mu przeszkadzać. A poza tym nie żyję w zgodzie z jego żoną, która wydaje na okrągło, a mój biedny syn narzeka, że nie może związać końca z końcem. W każdym razie chciałam panu powiedzieć, że przeglądając rzeczy, które nie są mi już potrzebne i które miałam wyrzucić, znalazłam kopertę, w której był pierwszy anonim. Myślałam, że ją spaliłam, ale widocznie zniszczyłam tylko sam list. Jako że wydał mi się pan szczególnie zainteresowany…
Adres był napisany na maszynie.
– Czy mogę ją zachować?
– Pewnie. To tyle.
Wstała, komisarz również. Podeszła do kredensu, wzięła z niego trzy inne koperty i potrząsnęła nimi Montalbanowi przed nosem.
– Niech pan spojrzy, komisarzu. Dopiero dwa dni minęły od śmierci Arelia, a już muszę płacić za jego świńskie wybryki. Wczoraj przyszły do mnie, tutaj, na adres domowy – widocznie na poczcie już się dowiedzieli, że go zamordowano – dwa rachunki za biuro: światło dwieście dwadzieścia tysięcy i telefon trzysta osiemdziesiąt tysięcy! Ale to nie on tak wydzwaniał. Do kogo miałby dzwonić? To ta kurwa Tunezyjka dzwoniła, na sto procent, pewnie do swojej rodziny w Tunezji. A dziś rano dostałam jeszcze to. Czego mu nawbijała do głowy ta dziwka, co mu robiła, że tak jej słuchał!
Pani Antonietta Palmisano, wdowa po panu Lapecorze, odznaczała się widać wielkim miłosierdziem. Koperta była bez znaczka, dostarczono ją bezpośrednio. Montalbano nie chciał wyjść na wścibskiego, zadał więc tylko podstawowe pytanie:
– Kiedy ją dostarczono?
– Przecież mówiłam, dziś rano. Sto siedemdziesiąt siedem tysięcy lirów, faktura z drukarni Mulonego. A propos, komisarzu, czy może mi pan oddać klucze do biura?
– Czy to pilne?
– Żeby pilne, to nie. Ale gdyby znaleźli się chętni na kupno biura, mogłabym je pokazać. Chcę również sprzedać dom. Obliczyłam, że sam pogrzeb będzie mnie w sumie kosztował ponad pięć milionów.
Jaka matka, taki syn.
– Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży biura i domu – powiedział Montalbano w przypływie złośliwości – będzie pani mogła wyprawić ze dwadzieścia pogrzebów.
Empedocle Mulone, właściciel drukarni, powiedział, że owszem, biedny pan Lapecora zamówił u niego kartki i koperty z napisem nieco zmienionym w stosunku do poprzedniego. Już od dwudziestu lat pan Aurelio był jego klientem, przyjaźnili się.
– Jaka to była zmiana?
– „Export-Import” zamiast „Eksport-Import”. Ale odradzałem mu.
– Nie zmieniłby pan?
– Nie chodzi o nazwę, tylko o to, że przyszło mu do głowy wznowić działalność. Wycofał się już prawie pięć lat temu, a w tym czasie dużo się zmieniło, firmy upadają… To zły moment. I wie pan, co zrobił, zamiast mi podziękować? Wkurwił się. Powiedział, że czyta gazety i ogląda telewizję, więc sam wie, jaka jest sytuacja.
– Paczkę z wydrukowanymi materiałami wysłał pan do domu czy do biura?
– Prosił, żeby przesłać do biura, i tak właśnie zrobiłem, w nieparzysty dzień tygodnia. Teraz nie pamiętam dokładnie daty, ale jeśli pan sobie życzy…
– Nieważne.
– Z tym że fakturę przesłałem jego żonie, bo pan Lapecora w biurze pewnie się już nie zjawi, prawda?
Wybuchnął śmiechem.
– Pańska kawa jest gotowa, komisarzu – powiedział barman w kawiarni „Albanese”.
– Słuchaj, Totó. Czy pan Lapecora przychodził tu czasem z przyjaciółmi?
– Pewnie, w każdy wtorek. Rozmawiali, grali w karty. Wciąż ci sami.
– Podaj nazwiska.
– A więc to byli: Pandolfo, ten księgowy…
– Zaczekaj, daj mi książkę telefoniczną.
– A po co ma pan dzwonić? To tamten starszy pan, który siedzi przy stoliku i pije koktajl.
Montalbano wziął filiżankę i podszedł do księgowego.
– Czy mogę usiąść?
– Jak najbardziej, komisarzu.
– Dziękuję. Czy my się znamy?
– Pan mnie nie, ale ja pana tak.
– Szanowny panie, czy często pan grywał z nieboszczykiem?
– Często?! Graliśmy tylko we wtorki. Ponieważ, widzi pan, w poniedziałki, środy i…
– …piątki chodził do biura – dokończył tradycyjną litanię Montalbano.
– Co chciałby pan wiedzieć?
– Dlaczego pan Lapecora zamierzał wznowić działalność handlową?
Księgowy wydawał się szczerze zdziwiony.
– Wznowić? A skądże! Nam o niczym nie mówił. Wszyscy wiedzieliśmy, że chodził do firmy z przyzwyczajenia, dla rozrywki.
– A mówił panu o kobiecie, niejakiej Karimie, która sprzątała w biurze?
Błysk źrenic i ulotne wahanie przeszłyby pewnie niezauważone, lecz Montalbano nie spuszczał księgowego z oka.
– A jakie mógł mieć powody, żeby opowiadać mi o sprzątaczce?
– Czy znał pan dobrze Lapecorę?
– A o kim można powiedzieć, że zna się go dobrze? Jakieś trzydzieści lat temu mieszkałem w Montelusie i miałem tam przyjaciela; był delikatny, bystry, inteligentny, dowcipny, zrównoważony. Wszystkie najlepsze cechy. A poza tym niezwykle hojny: anioł, był na usługi każdego, kto potrzebował pomocy. Pewnego wieczoru siostra poprosiła, żeby popilnował jej maleńkiego, niespełna półrocznego synka. Miał być z nim najwyżej dwie godziny. Kiedy tylko wyszła, wziął nóż, pokroił dziecko i ugotował z odrobiną natki i ząbkiem czosnku. Nie żartuję, naprawdę. Widziałem go tego samego dnia; był taki jak zawsze – inteligentny i uprzejmy. Ale wracając do biednego Lapecory, to owszem, znałem go na tyle, żeby stwierdzić na przykład, że od dwóch lat był już innym człowiekiem, zmienił się bardzo.