– W jaki sposób?
– Ha, stał się nerwowy, nie śmiał się, wszczynał kłótnie, wściekał się o najmniejsze głupstwo. A przedtem tak nie było.
– Czy domyśla się pan, jakie były powody?
– Któregoś dnia spytałem go o to, Odpowiedział, że ma kłopoty ze zdrowiem, początek miażdżycy, tak powiedział mu lekarz.
Kiedy tylko Montalbano wszedł do biura Lapecory, natychmiast usiadł do maszyny. Otworzył szufladę biurka, w środku były koperty i kartki z dawnym napisem, pożółkłe ze starości. Wziął papier, wyciągnął z kieszeni kopertę, którą dała mu pani Antonietta, i napisał na maszynie ten sam adres. Choć czuł, że nie ma takiej potrzeby, postanowił przeprowadzić ostateczną próbę. „R” wychodziło ponad linię, „a” wybijało się za nisko, „o” było czarnym kołem: adres na kopercie anonimu został napisany na tej maszynie. Wyciągnął kartkę.
Sprzątaczka pani Vasile Cozzo, stojąc na drabince, myła szyby. Otworzył okno, zawołał:
– Czy jest pani Clementina?!
– Proszę zaczekać – odpowiedziała sprzątaczka, patrząc spode łba. Wyraźnie komisarz nie przypadł jej do gustu.
Zeszła z drabinki, zniknęła. Po dłuższej chwili w tym samym miejscu, na wysokości parapetu, pojawiła się głowa pani domu. Nie trzeba było za bardzo podnosić głosu, dzieliło ich niecałe dziesięć metrów.
– Proszę mi wybaczyć, ale jeśli dobrze pamiętam, to powiedziała pani, że czasami ten młodzieniec…
– Rozumiem, o kogo panu chodzi.
– Ten młodzieniec pisał na maszynie. Tak było?
– Tak, ale nie na tej, która znajduje się w biurze. Na przenośnej.
– Czy jest pani tego pewna? To nie mógł być komputer?
– Nie, to była maszyna.
W jaki sposób, do diabła, prowadzi to dochodzenie? Nagle zdał sobie sprawę, że razem z rozmówczynią wyglądają jak dwie kumy, które plotkują, przekrzykując się z balkonów.
Pożegnał panią Vasile Cozzo i żeby odzyskać szacunek do samego siebie, oddał się skrupulatnej rewizji, jak na prawdziwego zawodowca przystało, w poszukiwaniu przysłanej z drukarni paczki. Nie znalazł jej, podobnie jak nie znalazł ani kartki, ani koperty z nowym, angielskojęzycznym nadrukiem.
Wynieśli wszystko.
A co do maszyny, którą pseudosiostrzeniec Lapecory nosił ze sobą, zamiast posługiwać się maszyną dostępną w biurze, to wyjaśnienie, jakiego sobie udzielił, wydawało się prawdopodobne. Klawiatura starej maszyny „Olivetti” była młodzieńcowi nieprzydatna. Ewidentnie potrzebował innego alfabetu.
8
Kiedy wyszedł z biura, wsiadł do samochodu i pojechał do Montelusy. W dowództwie Policji Finansowej spytał o kapitana Aliottę, z którym był zaprzyjaźniony. Wpuszczono go natychmiast.
– Od jak dawna nie byliśmy razem na kolacji? To zresztą nie tylko twoja wina, również moja – powiedział Aliotta, rzucając mu się w ramiona.
– Wybaczmy sobie nawzajem i spróbujmy zaradzić temu jak najszybciej.
– Zgoda. Jak ci mogę pomóc?
– Jak się nazywa ten sierżant, który w zeszłym roku przekazał mi cenne informacje o supermarkecie w Vigacie? Handel bronią, pamiętasz?
– Pewnie. Nazywa się Lagana.
– Czy mógłbym z nim porozmawiać?
– W czym rzecz?
– Powinien przyjechać do Vigaty, najwyżej na pół dnia, przynajmniej tak mi się wydaje. Chodzi o to, żeby zbadać dokumenty pewnej firmy. Jej właścicielem był człowiek, który został zamordowany w windzie.
– Zadzwonię po Laganę.
Sierżant był krępym pięćdziesięciolatkiem z włosami na jeża, w złotych okularach. Montalbano od razu poczuł do niego sympatię.
Wytłumaczył precyzyjnie, czego się po nim spodziewa, i dał mu klucze do Firmy. Sierżant spojrzał na zegarek.
– Na trzecią po południu mogę być w Vigacie, jeśli pan kapitan wyraża zgodę.
Kiedy skończył już rozmawiać z Aliottą, na wszelki wypadek spytał, czy może skorzystać z telefonu, i zadzwonił do biura, gdzie nie był od poprzedniego wieczoru.
– Komisarz? To pan we własnej osobie?
– To ja, Catarella, we własnej. Ktoś dzwonił?
– Tak, komisarzu. Dwa razy do komisarza Augello, raz do…
– Catarella, w dupie mam telefony do innych!
– Przecież sam mnie pan pyta!
– Catarella, ale czy ktoś dzwonił do mnie we własnej osobie?
Miał nadzieję, że dostosowując się do języka Catarelli, otrzyma jakąś sensowną odpowiedź.
– Tak, komisarzu. Jedna osoba, ale nie można było zrozumieć.
– Czego nie można było zrozumieć?
– Nic nie można było zrozumieć. Ale to musiała być rodzina.
– Czyja?
– Pana, komisarzu. Wołała pańskie imię. Salwo, mówiła Salvo.
– A potem?
– Stękała, coś ją chyba bolało, bo mówiła bez przerwy: aj, sza, aj, sza!
– Mężczyzna czy kobieta?
– Kobieta, i to stara, komisarzu.
Aisza! Wybiegł, nie żegnając się nawet z Aliottą.
Aisza siedziała przed domem i płakała. Była wzburzona. Nie. Karima i Francois nie wrócili, dzwoniła z innego powodu. Wstała, wpuściła go do środka. Pokój był zdemolowany, nawet materac został rozpruty. Pewnie zabrali książeczkę? Nie, nie znaleźli – brzmiała uspokajająca odpowiedź Aiszy.
Na piętrze, gdzie mieszkała Karima, wyglądało jeszcze gorzej: z podłogi wyjęto kilka kafelków, zabawka Francois, plastikowa ciężarówka, była w kawałkach. Zniknęły zdjęcia, również te, które prezentowały zawodowe zalety Karimy. Na szczęście, pomyślał komisarz, tych kilku zdjęć zdołał zabrać. Ale musieli narobić potwornego hałasu. Gdzie się w tym czasie ukryła Aisza? Nie ukryła się, wyjaśniła, lecz poprzedniego dnia pojechała do Montelusy odwiedzić przyjaciółkę. Ponieważ zrobiło się późno, przenocowała u niej. Miała szczęście: gdyby zastali ją w domu, już by nie żyła. Musieli mieć klucze, bo żadne z dwojga drzwi nie zostały wyłamane. Na pewno przyjechali tylko po to, żeby zabrać zdjęcia, chcieli zniszczyć wszelki ślad po Karimie, nawet jej podobizny.
Montalbano powiedział Aiszy, żeby przygotowała swoje rzeczy, to odwiezie ją do przyjaciółki. Będzie musiała zostać w Montelusie kilka dni, dla ostrożności. Aisza przytaknęła ze smutkiem. Komisarz dał jej do zrozumienia, że wróci po nią za kilka minut, tylko podjedzie do najbliższego kiosku.
Przed kioskiem, na wprost szkoły podstawowej w Villasecie, odbywało się hałaśliwe zgromadzenie gestykulujących matek i płaczących dzieci. Dwaj strażnicy miejscy, których Montalbano znał, ponieważ zostali przeniesieni do Villasety z Vigaty, przeżywali stan oblężenia. Ruszył dalej, kupił papierosy, ale w drodze powrotnej ciekawość zwyciężyła. Choć jazgot zagłuszał jego rozkazy, jako przedstawiciel władzy zdołał jednak wejść w tłumek.
– Nawet panu zawracają dupę tym głupstwem? – spytał jeden ze strażników, zdziwiony.
– Nie, jestem tu przypadkiem. Co się dzieje?
Matki, które usłyszały to pytanie, odpowiedziały chórem, sprawiając, że komisarz w ogóle nic nie zrozumiał.
– Cisza! – wrzasnął.
Matki ucichły, ale przerażone dzieci zaczęły płakać jeszcze głośniej.
– To głupstwo, komisarzu – powiedział strażnik. – Podobno od wczoraj jakiś chłopiec napada na dzieci, które idą do szkoły, kradnie im kanapki i ucieka. Również dziś rano to zrobił.
– Niech pan popatrzy, niech pan popatrzy – wtrąciła jedna z matek, pokazując Montalbanowi dziecko i podbitymi oczami. – Mój syn nie chciał dać mu śniadania, więc tamten go pobił. Skrzywdził go!