Выбрать главу

Komisarz pochylił się i pogłaskał chłopca po głowie.

– Jak się nazywasz?

– Ntonio – odpowiedział chłopiec, dumny, że komisarz zwrócił się właśnie do niego.

– Czy znasz tego, który ukradł ci śniadanie?

– Nie.

– Czy ktoś go rozpoznał? – spytał głośno komisarz.

Usłyszał chóralne „nie”.

Pochylił się do Ntonia.

– Co ci powiedział?

– Mówił w obcym języku. Nie rozumiałem go. Wtedy wyrwał mi plecak i otworzył. Chciałem go odebrać, ale uderzył mnie dwa razy, złapał śniadanie i uciekł.

– Kontynuujcie dochodzenie – nakazał Montalbano strażnikom, jakimś cudem zachowując powagę.

W epoce gdy Sycylią władali muzułmanie i Montelusa nazywała się Kerkent, Arabowie zbudowali na peryferiach miasta dzielnicę, w której mogli żyć we własnym gronie. Kiedy muzułmanie uciekli pokonani, do ich domów wprowadzili się montelusanie, a nazwa osiedla została zsycylianizowana na Rabatu. W drugiej połowie XX wieku dzielnicę pochłonęła gigantyczna lawina kamieni. Nieliczne domy, które ocalały, były uszkodzone, koślawe i tylko jakimś cudem stały na fundamentach. Arabowie, którzy tym razem wrócili jako biedacy, znów tam zamieszkali, kładąc w miejsce dachówek płaty blachy, a w miejsce ścian arkusze kartonu.

Właśnie do tej dzielnicy Montalbano odwiózł Aiszę i jej ubogi tobołek. Kobieta, nie przestając nazywać komisarza wujkiem, chciała go objąć i ucałować.

Była trzecia po południu i Montalbanowi, który dotychczas nie miał czasu nic przekąsić, głód skręcał wnętrzności. Poszedł do gospody „San Calogero”, usiadł.

– Czy można coś zjeść?

– Dla pana zawsze się coś znajdzie.

I dokładnie w tej chwili przypomniał sobie o Livii. Zupełnie wyleciała mu z głowy, Rzucił się do telefonu, szukając gorączkowo w głowie jakiegoś usprawiedliwienia: Livia powiedziała, że przyjedzie w porze obiadu. Musiała być wściekła.

– Livio, kochanie.

– Dopiero co dotarłam, Salvo. Samolot wystartował z dwugodzinnym opóźnieniem, nawet nie podali powodu. Martwiłeś się, kochany?

– Pewnie, że się martwiłem – skłamał bez cienia wstydu, kiedy zwietrzył pomyślne wiatry. – Dzwoniłem do domu co kwadrans i nikt nie odbierał. Przed chwilą zadzwoniłem na lotnisko Punta Raisi i powiedzieli mi, że samolot przyleciał z dwugodzinnym opóźnieniem, więc się uspokoiłem.

– Wybacz, kochany, ale to nie moja wina. Kiedy przyjedziesz?

– Livio, niestety nie mogę w tej chwili. Mam właśnie zebranie w Montelusie, na pewno potrwa jeszcze z godzinę. Zaraz po nim pędzę do ciebie. Ach, byłbym zapomniał: idziemy dziś na kolację do kwestora.

– Ale ja nie mam co na siebie włożyć!

– Pójdziesz w dżinsach. I zajrzyj do piecyka albo do lodówki. Adelina na pewno coś upichciła.

– Nie, zaczekam na ciebie, zjemy razem.

– Zjadłem właśnie kanapkę. Nie jestem głodny, przynajmniej na razie.

Wrócił do stołu, gdzie czekało już na niego chyba pół kilo chrupiących smażonych barwen.

Livia, zmęczona podróżą, położyła się do łóżka. Montalbano rozebrał się i wyciągnął obok niej. Pocałowali się. Nagle Livia odsunęła się i zaczęła go obwąchiwać.

– Pachnie smażeniną.

– Pewnie. Wyobraź sobie, że przez godzinę przesłuchiwałem faceta w smażalni.

Kochali się spokojnie, wiedząc, że mają dla siebie tyle czasu, ile tylko chcą. Następnie usiedli na łóżku, opierając się o poduszki, i Montalbano opowiedział o morderstwie Lapecory. Myśląc, że ją rozbawi, wyznał, że kazał zatrzymać panią i pannę Piccirillo, matkę i córkę, które tak bardzo dbały o swoją reputację. Opowiedział jej również, jak kazał kupić butelkę wina dla księgowego Culicchii, który swoją stracił w windzie. Zamiast wybuchnąć śmiechem, czego się spodziewał, Livia spojrzała na niego chłodnym wzrokiem.

– Kutas.

– Słucham? – spytał Montalbano z flegmą godną angielskiego lorda.

– Kutas i męski szowinista. Niszczysz te dwie biedaczki, a księgowemu, który nie waha się jeździć windą w górę i w dół z nieboszczykiem, kupujesz butelkę wina. Sam powiedz, czy nie zachowujesz się jak wariat!

– Livio, nie traktuj tego w ten sposób.

Ale Livia pozostała nieprzejednana. Zrobiła się szósta, zanim udało mu się ją udobruchać. Dla poprawienia nastroju opowiedział jej historię chłopca z Villasety, który kradł kanapki rówieśnikom.

Tym razem Livia też się nie roześmiała. Chyba nawet posmutniała.

– Co jest? Co takiego powiedziałem? Znów ci się naraziłem?

– Nie, ale myślałam o tym biednym chłopcu.

– O tym pobitym?

– Nie, o tym drugim. Musi być naprawdę głodny i zrozpaczony. Powiedziałeś, że nie mówił po włosku? Może jest dzieckiem imigrantów, którzy nie mają z czego żyć. Albo został porzucony.

– Jezu! – wrzasnął Montalbano jak rażony gromem, tak głośno, że aż Livia podskoczyła.

– Co cię napadło?

– Jezu! – powtórzył komisarz z wybałuszonymi oczami.

– Co ja takiego powiedziałam? – spytała zmartwiona Livia.

Montalbano nie odpowiedział. Nago, tak jak siedział, rzucił się do telefonu.

– Catarella, rusz dupę i daj mi natychmiast Fazia… Fazio? Najwyżej za godzinę chcę widzieć was wszystkich, powtarzam: wszystkich, w biurze. Nie może zabraknąć nikogo, bo inaczej nogi z dupy powyrywam.

Odłożył słuchawkę, wybrał następny numer.

– Panie kwestorze, tu Montalbano. Mówię to z wielkim wstydem, ale nie mogę dziś przyjść, Nie, nie chodzi o Livię. To sprawa służbowa, opowiem panu. Jutro na obiad? Świetnie. I proszę przeprosić małżonkę.

Livia wstała. Usiłowała zrozumieć, dlaczego jej słowa wywołały tak gwałtowną reakcję. Za całą odpowiedź Montalbano rzucił się na łóżko i pociągnął ją za sobą. Jego zamiary były więcej niż oczywiste.

– Przecież mówiłeś, że za godzinę będziesz w komisariacie.

– Kwadrans wcześniej czy później nie robi różnicy.

W niezbyt przestronnym gabinecie Montalbana tłoczyli się Augello, Fazio, Tortorella, Gallo, Germana, Galluzzo J i Grasso, który podjął służbę w komisariacie przed niespełna miesiącem. Catarella opierał się o futrynę i słuchał, czy nie dzwoni telefon w centrali. Montalbano przyprowadził ze sobą niechętną temu pomysłowi Livię.

– Po co ja tam jestem potrzebna?

– Uwierz, że możesz się okazać bardzo potrzebna.

Ale nie chciał jej udzielić ani słowa wyjaśnienia.

W absolutnej ciszy komisarz naszkicował przybliżony, lecz dosyć dokładny plan topograficzny, który pokazał obecnym.

– To jest domek przy ulicy Garibaldiego w Villasecie. W tej chwili nikt tam nie mieszka. Z tyłu znajduje się ogród…

Opowiadał dalej, ilustrując każdy detal, skrzyżowania dróg, odnogi zaułków. Popołudnie, które spędził sam w domu Karimy, wystarczyło, żeby zapamiętał wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Z wyjątkiem Catarelli, który miał pozostać na dyżurze, wszyscy byli wciągnięci do operacji: każdemu wskazał na mapce miejsce, które powinien zająć. Polecił, żeby udali się tam po cichu, bez syren, bez mundurów, nawet bez samochodów policyjnych w żadnym wypadku nie mogą zostać zauważeni. Jeśli ktoś chciał pojechać prywatnym pojazdem, powinien zaparkować co najmniej pół kilometra od tego domu. Mogli zabrać, co chcieli – kanapki, kawę, piwo ponieważ wszystko miało trwać długo; być może będą musieli czuwać przez całą noc, i to bez gwarancji, że odniosą sukces. Było bardzo prawdopodobne, że ten, kogo mają przejąć, w ogóle nie pokaże się w okolicy. Operacja się rozpocznie, gdy zostaną zapalone lampy uliczne.