– Broń? – spytał Augello.
– Broń? Jaka broń? – zdziwił się Montalbano.
– No, sprawa się wydaje poważna, więc myślałem…
– Ale kogo mamy złapać? – wtrącił Fazio.
– Złodzieja kanapek.
Wszyscy w pokoju wstrzymali oddech. Na czole Augella pojawiły się kropelki potu.
„Już od roku mu powtarzam, że powinien się przebadać” – pomyślał.
Świecił księżyc, noc była spokojna, bezwietrzna. Dla Montalbana miała tylko jedną wadę: wydawało się, że nigdy nie minie. Jakimś cudem wydłużała się co minutę, a rozprzestrzeniała co pięć.
Przyświecając sobie zapalniczką, Livia uklepała na łóżku rozbebeszony materac, położyła się i właśnie pogrążyła we śnie. Teraz spała w najlepsze.
Siedząc na krześle przy oknie, które wychodziło na zaplecze, komisarz mógł wyraźnie obserwować ogród i pola. Po tej stronie powinni się znajdować Fazio i Grasso, lecz choć wytężał wzrok, nie widział nawet ich cieni – byli ukryci w drzewach migdałowych. Z satysfakcją uznał zawodowstwo swoich ludzi: zaangażowali się całym sercem, kiedy im wytłumaczył, że poszukiwanym chłopcem może być Francois, syn Karimy. Wypalił czterdziestego papierosa i w świetle jego żaru spojrzał na zegarek: za dwadzieścia czwarta. Postanowił, że zaczeka jeszcze pół godziny, a potem powie ludziom, by wracali do domu. I właśnie wtedy zauważył, że coś się poruszyło w miejscu, gdzie kończył się ogród i zaczynały pola. A raczej nie tyle się poruszyło, co przecięło na chwilę refleks księżyca na słomie i żółtawych karczach. Nie mogli to być Fazio ani Grasso – ten skrawek celowo zostawił nieobstawiony, żeby ułatwić dostęp do domku. Ruch, czy cokolwiek to było, powtórzył się i tym razem Montalbano wyłowił wzrokiem przesuwającą się powoli małą ciemną postać. Bez wątpienia był to chłopiec.
Komisarz przesunął się powoli ku Livii, wiedziony ciepłem jej oddechu.
– Obudź się, nadchodzi.
Wrócił do okna, Livia natychmiast do niego podeszła. Montalbano powiedział jej do ucha:
– Kiedy tylko go złapią, zbiegnij na dół. Będzie przerażony, widok kobiety powinien go uspokoić. Pogłaszcz go, pocałuj, powiedz mu, co chcesz.
Chłopiec dotarł już pod sam dom; widać było wyraźnie, że trzyma uniesioną głowę, patrząc w kierunku okna. Nagle pojawiła się sylwetka mężczyzny, który dwoma susami dopadł małego. To był Fazio.
Livia sfrunęła ze schodów. Francois zaczął kopać i wydał z siebie przeciągły, przeraźliwy krzyk, jak złapane w sidła zwierzę. Montalbano włączył światło i wychylił się z okna.
– Przyprowadźcie go na górę. Ty, Grasso, idź i zawiadom pozostałych, każ im tu przyjść.
Tymczasem krzyk zgasł, zmienił się w szloch. Livia wzięła chłopca na ręce i zaczęła do niego mówić.
Był jeszcze bardzo napięty, ale już nie płakał. Z błyszczącymi źrenicami, intensywnym wzrokiem obserwował twarze wokół siebie i powoli odzyskiwał zaufanie. Siedział przy stole, gdzie jeszcze kilka dni temu była z nim matka. Być może właśnie dlatego trzymał Livię za rękę i nie chciał, żeby się od niego oddalała.
Mimi Augello, który zdążył odejść, wrócił z paczką w rękach i wszyscy zrozumieli, że jedyny wpadł na znakomity pomysł. W paczce były kanapki z szynką, banany, kruche ciasteczka, dwie puszki coca-coli. Mimi otrzymał w zamian wzruszone spojrzenie Livii, które oczywiście zdenerwowało Montalbana, i wybełkotał:
– Kazałem przygotować wczoraj wieczorem… Pomyślałem, że skoro mamy do czynienia z wygłodzonym dzieckiem…
Jedząc, Francois osuwał się ze zmęczenia i senności Nawet nie zdołał dokończyć ciastek: nagle głowa opadła mu na stolik stracił energię, jak gdyby odcięto mu dopływ prądu.
– A teraz dokąd go zawieziemy? – spytał Fazio.
– Do naszego domu powiedziała zdecydowanie Livia.
Montalbana uderzył ten „nasz dom”. I biorąc dla chłopca parę dżinsów i koszulkę, nie zdołał ustalić, czy powinien cieszyć się tym zwrotem, czy martwić.
Chłopiec nie otworzył oczu podczas podróży do Marinelli. Nie obudził się również potem, kiedy Livia przygotowywała mu posłanie na kozetce w jadalni i zdejmowała z niego ubranie.
– A jeśli zaśniemy, a on się obudzi i ucieknie? – spytał komisarz.
– Myślę, że tego nie zrobi – uspokoiła go Livia.
W każdym razie Montalbano powziął środki ostrożności zamknął okno, spuścił rolety i przekręcił dwukrotnie klucz w drzwiach wejściowych.
Oni również poszli spać, ale pomimo zmęczenia zasnęli dopiero po jakimś czasie: obecność Francois, którego oddech słyszeli z drugiego pokoju, wprawiała ich w niewytłumaczalne zakłopotanie.
Około dziewiątej rano, czyli później niż zwykle, komisarz obudził się, wstał ostrożnie, żeby nie zbudzić Livii, poszedł zobaczyć Francois. Chłopca nie było na kozetce, łazience również. Uciekł, zresztą zgodnie z przewidywaniami. Ale jak, u licha, to zrobił, skoro drzwi były zamknięte na klucz, a roleta w dalszym ciągu zasunięta? Zaczął przeszukiwać wszystkie miejsca, w których Francois mógł się schować. Ani śladu, zniknął. Trzeba obudzić Livię i powiedzieć jej, co się stało, spytać o radę. Wyciągnął do niej rękę dopiero w tej chwili na wysokości piersi swojej pani zobaczył głowę chłopca. Spali objęci.
9
– Pan komisarz? Przepraszam, że przeszkadzam w domu. Czy mówmy zobaczyć się rano? Będę gotów wszystko panu przekazać.
– Oczywiście, przyjadę do Montelusy.
– Nie, to ja przyjadę do Vigaty. Czy moglibyśmy się spotkać za godzinę w biurze na Salita Granet?
– Tak, dziękuję, Lagana.
Poszedł do łazienki, starając się narobić jak najmniej hałasu. Żeby nie zbudzić Livii i Francois, włożył wczorajsze ubranie, prawie całkiem wymięte podczas nocnego czuwania. Zostawił kartkę: w lodówce jest mnóstwo jedzenia, na pewno wróci na obiad. Kiedy skończył pisać, przypomniał sobie, że na obiad zaprosił ich kwestor. Ze względu na chłopca nie był to dobry pomysł. Postanowił zadzwonić natychmiast, w przeciwnym razie mógłby zapomnieć. Wiedział, że w niedzielę rano, z wyjątkiem naprawdę szczególnych sytuacji, kwestor jest z rodziną.
– Montalbano? Proszę nie mówić, że pan nie przyjdzie na obiad!
– Jednak tak, panie kwestorze, niestety.
– To coś poważnego?
– Dosyć. Prawdę mówiąc, od dzisiejszego poranka jestem… jak by to powiedzieć… prawie ojcem.
– Gratulacje! – skomentował kwestor. – A więc panna Livia… Powiem żonie, będzie szczęśliwa. Ale nie rozumiem, w jaki sposób może to być przeszkodą w złożeniu nam wizyty. Ach, to już pewnie blisko.
Dosłownie wstrząśnięty fatalnym nieporozumieniem, w jakie zabrnął przełożony, komisarz Montalbano nieostrożnie wdał się w długie, pokrętne i bełkotliwe wyjaśnienia, w których trupy mieszały się z kanapkami, a perfumy „Volupte” z drukarnią Mulonego. Wreszcie kwestor się zniechęcił.
– Dobrze już, dobrze, innym razem lepiej mi pan to i wytłumaczy. Przepraszam, kiedy wyjeżdża panna Livia?
– Dziś wieczorem.
– A więc nie będziemy mieli przyjemności jej poznać. No cóż, może następnym razem. Proszę posłuchać, Montalbano, zróbmy w ten sposób: kiedy będzie pan miał kilka wolnych godzin, proszę zadzwonić.
Przed wyjściem poszedł spojrzeć na Livię i Francois, którzy jeszcze spali. I kto by ich wyrwał z tych objęć? Spochmurniał, miał złe przeczucie.
Komisarz się zdziwił: w biurze Lapecory wszystko wyglądało tak samo jak poprzednio – kartki leżały na swoich miejscach, ani jeden spinacz nie był przesunięty nawet o centymetr. Lagana domyślił się, o co chodzi.