– Kuter z Mazary, który, sądząc po tym, co mówi szyper, łowił na wodach międzynarodowych, został zaatakowany przez tunezyjską łódź patrolową serią z karabinu maszynowego. Kuter podał swoją pozycję jednej z naszych łodzi patrolowych, o nazwie „Błyskawica”, i zdołał uciec.
– Świetny chłopak – powiedział Montalbano.
– Kto? – spytał Fazio.
– Szyper. Zamiast się poddać, zdobył się na odwagę i uciekł. I co potem?
– Seria z karabinu zabiła jednego członka załogi.
– Z Mazary?
– I tak, i nie.
– Czyli?
– To był Tunezyjczyk. Mówią, że pracował legalnie. Tam prawie wszystkie załogi są mieszane. Po pierwsze dlatego, że Tunezyjczycy są dobrymi pracownikami, po drugie, przydają się w sytuacji, gdy trafi się tunezyjski patrol. Potrafią z nim rozmawiać.
– Wierzysz w to, że kuter łowił na wodach międzynarodowych?
– A czy ja wyglądam na kretyna?
– Halo, komisarz Montalbano? Mówi Marniti z kapitanatu.
– Słucham, panie majorze.
– Dzwonię w tej śmierdzącej sprawie z Tunezyjczykiem zabitym na kutrze z Mazary. Właśnie przesłuchuję szypra, żeby ustalić dokładnie, gdzie znajdowali się w chwili, gdy doszło do incydentu, i jaki był rozwój wypadków. Potem się zjawi u pana.
– Po co? Chyba mój zastępca już go przesłuchał?
– Tak.
– A więc nie ma potrzeby, żeby się tu zjawiał. Dziękuję za uprzejmość.
Koniecznie chcieli go wciągnąć w tę sprawę, za włosy.
Drzwi otworzyły się tak gwałtownie, że komisarz podskoczył na krześle. W progu stanął wzburzony Catarella.
– Proszę o wybaczenie, że walnąłem, ale drzwi mi uciekły.
– Następnym razem cię zastrzelę. Co jest?
– A to, że dzwonili przed chwilką, że w windzie jest ktoś zamknięty.
Kałamarz z delikatnie obrobionego brązu przeleciał tuż obok czoła Catarelli, uderzając o drzwi z hukiem przypominającym wystrzał. Catarella skulił się i zakrył rękami głowę. Montalbano kopnął biurko.
Do pokoju wpadł Fazio z dłonią na otwartej kaburze.
– Co jest? Co się stało?
– Spróbuj wyciągnąć od tego kutasa, o co chodzi z tym kimś zamkniętym w windzie. Niech zadzwonią do straży pożarnej. Ale zabierzcie go stąd, nie chcę go słuchać.
Fazio wrócił po chwili.
– W windzie zamordowano człowieka – powiedział szybko i krótko, żeby samemu czymś nie oberwać.
– Cosentino Giuscppe, strażnik licencjonowany – przedstawił się mężczyzna, który stał przy otwartych drzwiach windy. – To ja znalazłem biednego pana Lapecorę.
– Dlaczego nie ma tu gapiów? – zdziwił się Fazio.
– Odesłałem wszystkich do domu. Mam tu posłuch, mieszkam na szóstym piętrze – powiedział dumnie strażnik, poprawiając mundur.
Montalbano zadał sobie w duchu pytanie, czy Giuseppe Cosentino miałby mniejszą władzę, gdyby mieszkał w suterenie.
Biedny pan Lapecora siedział na podłodze, z plecami opartymi o ścianę w głębi kabiny. Przy jego prawej ręce stała butelka białego wina „Corvo” z ofoliowaną jeszcze szyjką. Obok lewej ręki leżał jasnoszary kapelusz. Świętej pamięci pan Lapecora, w wyjściowym ubraniu, pod krawatem, był dystyngowanym sześćdziesięciolatkiem. Jego otwarte oczy wyrażały zdziwienie – być może tym, że się zsikał. Montalbano pochylił się, czubkiem palców musnął ciemną plamę między nogami nieboszczyka: to nie mocz – stwierdził – tylko krew. Szyb windy wpuszczony był w ścianę, więc nie dało się obejść kabiny i zobaczyć, czy ofiara została zasztyletowana, czy zastrzelona. Komisarz zrobił głęboki wdech. Nic nie poczuł, ale zapach prochu mógł się już rozwiać.
Trzeba było zawiadomić lekarza sądowego.
– Twoim zdaniem doktor Pasquano jest jeszcze w porcie czy wrócił do Montelusy? – spytał Pazia.
– Pewnie jest jeszcze w porcie.
– Jedź po niego. A jeśli są tam również Jacomuzzi i grupa z sądówki, ich również sprowadź.
Fazio wybiegł.
Montalbano skierował się do strażnika, który na jego widok z szacunkiem stanął na baczność.
– Spocznij – mruknął znużony Montalbano.
Dowiedział się, że budynek ma sześć pięter i na każdym są trzy mieszkania.
– Ja mieszkam na szóstym, czyli na ostatnim – podkreślił raz jeszcze Cosentino Giuseppe.
– Czy pan Lapecora był żonaty?
– Tak jest. Z Palmisano Antoniettą.
– Odesłał pan do domu również wdowę?
– Nie proszę pana. Wdowa jeszcze nie wie, że jest wdową. Wyjechała dziś rano w odwiedziny do swojej siostry do Fiakki, jako że ta jej siostra nie czuje się zbyt dobrze. Wyjechała autobusem o szóstej trzydzieści.
– Przepraszam, skąd pan to wszystko wie?
Czyżby szóste piętro dawało strażnikowi taką władzę, że wszyscy musieli składać mu sprawozdania z tego, co robili?
– Ponieważ pani Palmisano Lapecora – odparł Cosentino – powiedziała to wczoraj mojej żonie, a one rozmawiają ze sobą.
– Czy państwo Lapecora mają dzieci?
– Syna. Jest lekarzem. Ale mieszka daleko stąd.
– Czym się zajmował denat?
– Był handlowcem. Ma biuro na Salita Granet, pod dwudziestym ósmym. Ale ostatnio chodził tam tylko trzy dni w tygodniu, w poniedziałki, środy i piątki, bo przeszła mu ochota do pracy. Odłożył trochę pieniędzy, nie potrzebował już niczyjej łaski.
– Jest pan kopalnią wiadomości, panie Cosentino.
Strażnik znów przyjął postawę na baczność.
W tej chwili weszła do budynku mniej więcej pięćdziesięcioletnia kobieta o krępych, kołkowatych nogach. W rękach miała plastikowe reklamówki, które pękały od nadmiaru towarów.
– Zakupy zrobiłam! – oznajmiła, patrząc krzywo na komisarza i strażnika.
– Cieszę się – powiedział Montalbano.
– A ja nie! Bo teraz muszę zasuwać sześć pięter na piechotę. Kiedy zabierzecie stąd nieboszczyka?
I gromiąc ich obu wzrokiem, zaczęła męczącą wspinaczkę. Sapała przy tym jak rozjuszony byk.
– To potworna kobieta, panie komisarzu. Nazywa się Pinna Gaetana. Mieszka naprzeciw mnie i nie ma dnia, żeby nie kłóciła się z moją żoną, która, jako że jest prawdziwą damą, nie pozostaje jej dłużna, więc ta jeszcze bardziej się zacietrzewia i nie daje spokoju, zwłaszcza gdy kładę się spać po nocnej służbie.
Rękojeść noża, który wystawał spomiędzy łopatek pana Lapecory, była starta – zwykłe narzędzie kuchenne.
– Kiedy mogli go, zamordować? – spytał komisarz doktora Pasquano.
– Na oko dziś z rana, między siódmą a ósmą. Ale ustalę to dokładnie.
Nadciągnął Jacomuzzi z ludźmi z sądówki i zaczęli swoje skomplikowane badania.
Montalbano wyszedł z bramy. Wiał wiatr, ale niebo i tak pozostawało zakryte chmurami. Ulica była króciutka, znajdowały się na niej tylko dwa sklepy, jeden na wprost drugiego. Po lewej stronie stał stragan owocowo-warzywny, obsługiwany przez chudego mężczyznę. Jedno z grubych szkieł jego okularów było pęknięte.
– Dzień dobry, nazywam się Montalbano, jestem komisarzem. Czy widział pan przypadkiem dziś rano, jak wychodziła stąd lub tu wchodziła pani Lapecora?
Chudy mężczyzna roześmiał się, ale nie odpowiedział.
– Czy słyszał pan moje pytanie? – spytał komisarz, nieco zwarzony.
– Słyszeć, słyszałem – odpowiedział sprzedawca. – Ale co do widzenia, to klęska. Nawet gdyby z tej bramy wyjechał czołg, nie udałoby mi się go zauważyć.
Po prawej stronie był sklep rybny, w którym stało dwóch klientów. Komisarz zaczekał, aż wyjdą, po czym wszedł do środka.