Выбрать главу

– To nie była rewizja, panie komisarzu. Nie musiałem przewracać wszystkiego do góry nogami.

– I co mi pan może powiedzieć?

– Otóż firma została założona przez Aurelia Lapecorę w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym roku. Przedtem pracował jako urzędnik. Firma zajmowała się importem owoców tropikalnych i miała wyposażony w chłodnie magazyn na ulicy Vittoria Emanuele Orlando, nieopodal portu. Eksportowała zboże, fasolę, bób, również orzechy pistacjowe, tego typu rzeczy. Miała niezłe obroty, przynajmniej do drugiej polowy lat osiemdziesiątych. Potem zaczął się stopniowy upadek. Krótko mówiąc, w styczniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku Lapecora był zmuszony zwinąć firmę, co zresztą uczynił z zachowaniem należytych procedur. Sprzedał również magazyn, i to z niezłym zarobkiem. Wszystkie jego dokumenty są w skoroszytach – pan Lapecora był człowiekiem uporządkowanym; gdybym robił tu inspekcję, niczego nie mógłbym zakwestionować. Cztery lata później, również w styczniu, otrzymał pozwolenie na ponowne otwarcie firmy przy zachowaniu tego samego zakresu działalności. Ale nie kupił ani składu, ani magazynu, absolutnie nic. Czy chce pan coś wiedzieć?

– Myślę, że już wiem. Nie znalazł pan śladu żadnej transakcji od tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego roku do dziś.

– Dokładnie. Jeżeli Lapecora miał ochotę spędzać kilka godzin dziennie w tym biurze, a mam na myśli to, co widziałem w sąsiednim pokoju, to nie musiał przecież odbudowywać firmy.

– Czy zalazł pan jakąś niedawną korespondencję?

– Nie. Wszystkie listy są stare, sprzed czterech lat.

Montalbano wziął z biurka pożółkłą kopertę i pokazał sierżantowi.

– Czy znalazł pan takie same koperty, ale nowe, z nadrukiem po angielsku?

– Ani jednej.

– Proszę posłuchać. Z miejscowej drukarni przesiano w ubiegłym miesiącu do Lapecory, do tego biura, paczkę z papierem listowym. Jeżeli nie znalazł pan po nim ani śladu, to czy wydaje się panu możliwe, że w ciągu czterech tygodni wyczerpały się całe zapasy?

– Myślę, że nie. Nawet gdyby interesy szły świetnie, nie mógłby tyle pisać.

– Czy znalazł pan listy firmy zagranicznej Asianidis, która eksportuje daktyle?

– Nie.

– A jednak otrzymywał od niej korespondencję, powiedział mi to listonosz.

– Panie komisarzu, czy przeszukał pan dobrze mieszkanie Lapecory?

– Tak. Nie ma niczego, co mogłoby dotyczyć jego nowych interesów. I chce pan wiedzieć coś jeszcze? Zgodnie z pewnym jak najbardziej wiarygodnym zeznaniem, w niektóre noce, pod nieobecność Lapecory, była tu prowadzona całkiem dynamiczna działalność.

Opowiedział o Karimie, o młodym brunecie, czyli rzekomym siostrzeńcu, który dzwonił, odbierał telefony i pisał listy, ale tylko na własnej maszynie.

– Zrozumiałem – powiedział Lagana. – A pan nie?

– Ja też, ale chciałbym usłyszeć to najpierw od pana.

– Firma była przykrywką, fasadą, adresem dla Bóg raczy wiedzieć jakich interesów, na pewno nie tylko dla importu daktyli.

– Jestem tego samego zdania – powiedział Montalbano. – I kiedy zamordowali Lapecorę, lub w noc przed morderstwem, przyszli tutaj i wynieśli wszystko.

Poszedł do biura. Przy centralce siedział Catarella i rozwiązywał krzyżówki.

– Zaspokój moją ciekawość, Catarella. Ile czasu zabiera ci rozwiązanie jednej?

– Są trudne, komisarzu, i to bardzo. Nad tą pracuję już miesiąc, ale mi nie wychodzi.

– Jakieś nowości?

– Nic, co można by wziąć na poważnie, komisarzu. Podpalono garaże Sebastiana Lo Monaco, pojechała straż pożarna i ogień zgasiła. Upiekło się pięć samochodów, które były w środku. Potem strzelali do takiego jednego, który na własne nazwisko ma Quarantino Filippo, ale się pomylili i strzelili w okno, które należy do mieszkania kobiety, która nazywa się Pizzuto Saveria, która wskutek odniesionego przerażenia musiała pojechać do szpitala. Poza tym był jeszcze inny pożar, na pewno podpalony, pożar ogniowy. Krótko mówiąc, komisarzu, gówna same, bajki, sprawy bez znaczenia.

– Kto jest w biurze?

– Nikt, komisarzu. Wszyscy są przy tych sprawach.

Wszedł do swojego gabinetu. Na biurku leżała paczka zawinięta w papier firmowy cukierni „Pipitone”. Otworzył – rurki, kremówki, pierniczki.

– Catarella!

– Na rozkaz, komisarzu!

– Kto mi położył te ciastka?

– Komisarz Augello. Mówi, że kupił je dla tego nocnego dziecka.

Jakże troskliwy i czuły zrobił się nagle pan Mimi Augello! Liczył na kolejne spojrzenie Livii?

Rozległ się dzwonek telefonu.

– Panie komisarzu, pan sędzia Lo Bianco mówi, że chce z panem porozmawiać.

– Połącz.

Przed dwoma tygodniami sędzia Lo Bianco przesłał komisarzowi w prezencie pierwszy, siedmiusetstronicowy tom pracy Życie i dzieła Rinalda i Antonia Lo Bianco, bakałarzy Uniwersytetu w Agrygencie zapanowania króla Marcina Młodego (1402-1409), której oddawał się już od lat w niezachwianym przekonaniu, że obaj byli jego przodkami. Montalbano przejrzał książkę w jedną z bezsennych nocy.

– No i co, Catarella, połączysz mnie z sędzią?

– Więc fakt powyższy jest taki, że nie mogę pana z nim połączyć, ponieważ on osobiście jest tutaj.

Montalbano zaklął i zerwał się z krzesła. Wprowadził i przeprosił sędziego. Nie miał czystego sumienia, ponieważ w sprawie zabójstwa Lapccory zadzwonił doń tylko raz, a potem już całkiem zapomniał o jego istnieniu. Sędzia więc na pewno przyszedł z pretensjami.

– Tylko na chwilę, żeby się przywitać, komisarzu. Przejeżdżałem tędy w drodze do mamy, która jest u przyjaciół w Durrueli, i pomyślałem sobie: zajrzę. I miałem szczęście, zastałem pana.

„Po kiego czorta zawracasz mi dupę?” – spytał w duchu Montalbano, choć bez większego wysiłku mógł odczytać intencję sędziego z pełnego nadziei spojrzenia. Powiedział zatem:

– Wie pan, że zafundował mi pan już kilka bezsennych nocy?

– Ja? Dlaczego?

– Ponieważ czytam pańską książkę. Jest bardziej fascynująca od powieści kryminalnej! I tak nasycona szczegółami!

Śmiertelna nuda: same daty i nazwiska. W porównaniu z nią nawet rozkład jazdy pociągów wydawał się bogatszy w pomysły i niespodziewane zwroty.

Przypomniał sobie opowiadany przez sędziego epizod, jak to Antonio Lo Blanco, jadąc z poselstwem do Castrogiovanni, spadł z konia i złamał nogę. Nieznaczącemu zdarzeniu sędzia poświęcił dwadzieścia dwie strony maniakalnego i dochodzenia. Chcąc udowodnić, że naprawdę przeczytał książkę, Montalbano nieostrożnie wspomniał o tym epizodzie. I sędzia Lo Bianco przez dwie godziny zabawiał go opowieścią, dodając kolejne szczegóły, równie zbyteczne, co pedantyczne. W końcu pożegnał się, ale dopiero wtedy, gdy komisarza zaczęła już boleć głowa.

– Ach, proszę posłuchać, mój drogi panie komisarzu. Niech pan nie zapomni zawiadomić mnie o wynikach dochodzenia w sprawie Lapecory.

Kiedy przyjechał do Marinelli, ani Livii, ani Francois nie było w domu. Stali nad brzegiem morza – Livia w kostiumie, a chłopiec w majtkach. Zbudowali ogromny zamek z piasku. Śmiali się, rozmawiali. Oczywiście po francusku, który to język Livia znała jak włoski. I jak angielski też. A jeśli już chcemy wiedzieć wszystko, to również jak niemiecki. W tym związku to on był ignorantem, który zna cztery słowa na krzyż po francusku, tyle ile zapamiętał ze szkoły. Nakrył do stołu, w lodówce znalazł zapiekany makaron i zrazy z poprzedniego dnia. Wstawił je do piecyka i zaczął podgrzewać na wolnym ogniu. Szybko się rozebrał, włożył slipki i pobiegł do Livii i chłopca. Pierwszą rzeczą, jaką zauważył, było wiaderko z łopatką, grabkami i foremkami w kształcie rybek i gwiazdek. On oczywiście nie miał ich w domu, a Livia na pewno nie mogła zrobić zakupów w niedzielę. Oprócz nich na plaży nie było żywej duszy.